Część 2 "Księżycowa opowieść"
- Łucja
- 12 lut 2021
- 58 minut(y) czytania
Hope Lupin zamknęła drzwiczki od piekarnika i z ciężkim westchnieniem odwróciła się w stronę okna. Na szerokiej, niskiej ławie, oparty o framugę, siedział jej 9-letni synek. Jego złociste włosy które zdawały się tylko nieznacznie ciemniejsze od jej własnych, okalały bardzo bladą, wymizerowaną buzię, poznaczoną nie do końca wygojonymi jeszcze ranami. Duże, smutne i wyjątkowo mądre oczy, które kilka lat temu jaśniały łagodnym, ciepłym blaskiem, zdawały się teraz błądzić gdzieś ponad horyzontem. Zupełnie nie pasowały do twarzy tak małego dziecka. Na jego kolanach leżała porzucona przed chwilą książka. Hope już wcześniej zerkała na syna, jednak postanowiła wstrzymać się z bezpośrednią reakcją. Przynajmniej dopóki nie zadba o drugą część planu pod tytułem: „Ulubione ciasto maślane Remusa”. Teraz jednak owoc jej pracy rumienił się zachęcająco w kuchni, a jej przyszło po raz kolejny zmierzyć się z tym, z czym zupełnie nie umiała sobie dać rady, co ją tak bardzo przerastało. Czuła, że jest najmniej właściwą osobą w roli pocieszyciela, skoro nikt nie potrzebował go bardziej niż właśnie ona – była tylko zwykłą mugolską, delikatną i bezbronną dziewczyną, często chodzącą z głową w chmurach, której przyśnił się piękny sen o czarodzieju imieniem Lyall i złotowłosym chłopcu, tak bardzo dojrzałym i dobrym, że wprost nie mógł być prawdziwy. Ciężko jej było stawić czoła nawet drobnym „tragediom” życia codziennego, a co dopiero pogodzić się z faktem, że ów chłopiec – najpiękniejsza i najlepsza rzecz jaka ją w życiu spotkała, musi się mierzyć z takim przekleństwem, podczas gdy ona nic nie może zrobić, prócz bezradnego przyglądania się jego cierpieniu. To było tak głęboko niesprawiedliwe, tak bardzo absurdalne… wydawało jej się, że jej serce eksploduje od nabrzmiewającego bólu, za każdym razem, kiedy widziała Remusa w takim stanie. Była przecież matką. Matką, która musiała wytłumaczyć swojemu dziecku, że nigdy nie będzie zdrowe, że nigdy nie pójdzie do szkoły, ani nie zaprzyjaźni się z innymi dziećmi, nie ożeni się, nie pozna słodyczy rodzicielstwa… Matką, która każdą cząstką swojej duszy czuła cały jego ból (nawet ten, o którym nigdy nikomu nie powiedział), sączący się w jego sercu ciemnym strumyczkiem jak bardzo wolno działająca trucizna. Wiedziała jednak, że jej syn potrzebuje wsparcia i nie ma nikogo prócz niej, kto mógłby mu go udzielić, więc zamrugała gwałtownie piwnymi oczami, w których zaczęły się zbierać łzy, wyprostowała się i gotowa na wszystko podeszła do dziecka:
- Poczytać ci coś, synku? – zapytała spokojnie, tuląc złocistą główkę malca do swojej piersi.
- Nie, mamo. Przeczytałem już tę książkę trzy razy. Odpocznę sobie trochę. Bolą mnie oczy… - Odpowiedział jej cichy głos. Remus nigdy nie przyznał przed nią ani Lyallem, że jest po prostu znudzony, zrozpaczony, zły, smutny, zmęczony, albo że cierpi. Przeciwnie – zdawało się, że to on podtrzymuje na duchu załamanych rodziców, choć wydawało się to wręcz niedorzeczne i sprawiało, że Hope czuła się jeszcze gorzej.
- O czym myślisz? – Zapytała chłopca, sadowiąc się na ławie i sadzając go na swych kolanach. Remus zawahał się, a potem wzruszył ramionami:
- O niczym szczególnym… opowiesz mi jak się poznaliście z tatą? – Kobieta uśmiechnęła się pod nosem. Chłopiec znał już tę historię na pamięć, a wciąż chciał jej słuchać od nowa. Zdawało się, że to jego ulubiona opowieść, choć ona, znała ich przecież tak wiele. Westchnęła i przez chwilę sama pozwoliła sobie wrócić do czasów, w których była nieprzyzwoicie szczęśliwa, mimo, że wtedy o tym jeszcze nie wiedziała…
Był jesienny zmierzch. Właśnie kończył się bardzo ciężki dzień w biurze ubezpieczeń w Cardiff. Hope, wrażliwa, złotowłosa dziewczyna o drobnej budowie i słodkiej twarzy nie nadawała się do tej pracy. Nic nie przerażało jej tak bardzo jak pretensjonalni klienci, czerpiący największą satysfakcję w swoich nudnych życiorysach ze stresowania pracownic, gróźb, szantaży i udowadniania swoich racji. Marzyła by wrócić do pracy w przedszkolu – kochała „swoje” dzieci, kochała ich magiczny świat bardziej niż ten prawdziwy, uwielbiała wymyślać i opowiadać im baśnie. W towarzystwie dzieci czuła się spokojna – były z natury dobre i nawet jeśli zachowywały się okrutnie, czyniły to raczej z braku zrozumienia niż rzeczywistej podłości. Przedszkole jednak zlikwidowano, a jedynym miejscem, w którym zechciano ją zatrudnić był zakład ubezpieczeń „The Score’s Company”. To tam po raz pierwszy zetknęła się z Owenem Criefordem - otyłym, starszym cholerykiem o brudnych, cienkich włosach, który nie radził sobie z bardzo przykrym dla otoczenia problemem nadmiernej potliwości. Crieford nieustannie rościł wszelkiego rodzaju pretensje, żądając wysokich odszkodowań za straty, których nie był w stanie udokumentować lub też sam był ich sprawcą. Tym razem urządził jej wierutną awanturę z powodu wyjątkowo przykrej śmierci swojego pupila:
- CZY PANI SUGERUJE, ŻE OSOBIŚCIE ZAMORDOWAŁEM CYPRIANA?!!!
- Już panu mówiłam… Nasze biuro nie może wziąć odpowiedzialności za to, że upuścił pan encyklopedię wprost na swojego chomika… – próbowała mu to wytłumaczyć po raz setny, wciąż spokojnym, cichym głosem, który zaczynał jednak lekko drżeć. Hope zlękła się, że nie uda jej się opanować i wybuchnie płaczem.
- NAZYWA MNIE PANI MORDERCĄ?!!! – Mokra od potu twarz mężczyzny przybrała purpurowy odcień.
- Niczego takiego nie powiedziałam. Bardzo mi przykro z powodu tego wydarzenia, niemniej jednak, jak wynika z pana relacji, był to jedynie nieszczęśliwy wypadek…
- Przygniótł go ciężar wiedzy…- szepnął jej na ucho David Flynn, około 40-letni mężczyzna, przeżywający „drugą młodość’. Hope przygryzła wargi, usiłując powstrzymać histeryczny chichot.
- WYPADEK?! WYPADEK?!!!! CZY WY JESTEŚCIE POWAŻNI?!!! UBEZPIECZYŁEM SIĘ OD TAKICH WYPADKÓW!!!
Tłumaczenie, że jego polisa obejmuje wypadki drogowe oraz katastrofy naturalne, do których z pewnością nie można zaliczyć dziurawych rąk właściciela, trwały przeszło godzinę. W tym czasie Hope Howell została opisana jako „tępa baba”, „idiotka” i „oszustka”. Zapowiedziano jej także, iż może się pożegnać z obecną posadą, a rozległe znajomości Crieforda uniemożliwią jej znalezienie jakiejkolwiek innej pracy. Na koniec, grubas zamaszystym gestem podciągnął przykrótkie, obcisłe ogrodniczki, z całych sił walnął pięścią w stół, rozlewając resztki jej cappuccino i tłukąc filiżankę, a potem opuścił budynek. Mimo wszelkich pocieszeń ze strony Davida, który zaproponował jej nawet sprezentowanie swoich kultowych złotych kolczyków i wbrew zdrowemu rozsądkowi, który mówił, że klient to tylko niegroźny gbur, Hope zmuszona była odreagować tę wizytę wypłakując się w biurowej toalecie. Miała dość. Szczególnie tego szarego życia, w którym wszystko szło nie tak. Miesiąc temu pochowała Seana, swojego ukochanego, starszego brata, który rozbił się nowym samochodem. Matka umarła tuż po jej narodzeniu, a ojciec 10 lat później. Nie miała już nikogo, kto stanąłby w jej obronie. Czuła, że nie zdoła dziś dokończyć pracy, więc nie licząc się z konsekwencjami opuściła obdrapany gmach. Lodowaty wiatr natychmiast orzeźwił jej myśli. Mogła wybrać prostą, dobrze oświetloną drogę do domu. Nie była ona jednak równie pociągająca jak pobliski, bardzo gęsty las, szczególnie w obecnych okolicznościach. Hope nie bała się ciemności ani dziwnych odgłosów, które nasiliły się w tym miejscu ostatnimi czasy. Przeciwnie, fascynowało ją wszystko co nieodgadnione. Poza tym odczuwała silną potrzebę odseparowania się od ludzi. Z przyjemnością ruszyła więc krętą, porośniętą gęstym, miękkim mchem ścieżką. Nucąc starą, zapamiętaną jeszcze z wczesnych, dziecinnych lat kołysankę, obserwowała perłową mgiełkę, która snuła się leniwie tuż nad wysoką trawą i niemal zupełnie zaszronionym strumykiem. Straciła rachubę czasu, jednak wciąż nie miała ochoty wracać do swojego ciasnego, starego mieszkanka przy Walten Street 6. Dotarła do klonowego zagajnika, kiedy po raz pierwszy usłyszała ten dziwny szelest. Najpierw resztka niezmarzniętej wody w strumieniu zmąciła się, jakby wciąż walczyła w niej o życie jakaś zagubiona ryba, potem rozległ się dziwaczny wysoki dźwięk, przypominający ledwo słyszalny odgłos starego, zepsutego magnetofonu, w którym ktoś usiłuje wcisnąć przycisk „play”, a chwilę później posrebrzone mrozem oraz bladym światłem księżyca gałęzie, lekko zaszumiały. Spojrzała w tamtym kierunku i poczuła jakby jej serce zanurzyło się w lodowatej wodzie. W świetle księżyca, na długich źdźbłach trawy wyraźnie odcinał się podłużny cień człowieka, posturą przypominającego nieco Crieforda, który ewidentnie się do niej zbliżał, trzaskając suchymi gałązkami i dziwnie wysuwając ramiona:
-Buu!!! – Usłyszała nagle tuż przy uchu. Wrzasnęła i rzuciła się do ucieczki, słysząc za sobą odgłos ciężkich stóp oraz demoniczny, męski śmiech.
- Wracaj! Pobawmy się! – Krzyczał mężczyzna, ciągle zanosząc się chichotem. Chwilę później koło policzka świsnęło jej ostrze noża.
- Wracaj tu, mała oszustko! Pokażę ci, co przeżył mój Cyprian, poczujesz i sama ocenisz czy zasługuję na odszkodowanie!...Pobawmy się! – Uderzyła ją zupełnie irracjonalna zmiana tonu jego głosu, który w sekundę potrafił przejść od wrzasku do szeptu, jakby zupełnie nie panował nad skrajnymi emocjami, albo atakowało ją kilku różnych mężczyzn jednocześnie. Jego ostatni okrzyk zabrzmiał niemal jak błagalnie i faktycznie, po kilku sekundach rozległ się głośny szloch:
- Ja już mam dosyć… ten drugi… on mnie niszczy… każe mi się z tobą bawić… a ja nie chcę się z tobą bawić, mam swoich kolegów… oni do mnie ciągle mówią – Tym razem to chrapliwy szept rozległ się po jej prawej stronie. Hope czuła, że traci oddech i czucie w nogach. Twarz miała mokrą od lodowatego potu i łez. Gardło pulsowało przeszywającym bólem, a wargi drżały od bezgłośnego łkania. Podarła pończochy i zgubiła jeden but, ale w tej chwili nie miało dla niej znaczenia nawet to, że z jej stopy tryska obfity strumień krwi. Poczuła lodowaty uścisk i gwałtowne szarpnięcie do tyłu. Napastnik przewrócił ją na plecy i zaczął dusić. Była pewna, że jej życie właśnie dobiega końca, choć wciąż jeszcze walczyła o oddech, wydając stłumione okrzyki i szarpiąc się ze wszystkich sił. Nie zdążyła się nawet przyjrzeć twarzy swojego mordercy, który oderwał na chwilę wielkie dłonie od jej gardła, by wyciągnąć zza pazuchy nienaturalnie długi, ząbkowany nóż :
- Nie trzepocz się tak rybko! Popsujesz zabawę! Zob…- Jego wypowiedź przerwał spokojny, lekko ochrypły męski głos:
- Riddiculus! – Młody mężczyzna, dosłownie wyrósł pomiędzy nią a napastnikiem. Zdawał się bardzo opanowany, niemal znudzony, choć jego sztywna postawa wyrażała powagę. W ręku trzymał cienki patyk, którym celował w szaleńca, podczas gdy jego drugie ramię intuicyjnie osłaniało ją od ewentualnych ciosów. Wykonał jeszcze jeden, krótki ruch dłonią i oto szaleniec dosłownie rozpłynął się w nocnym powietrzu. Hope zwinęła się w kłębek pod drzewem ,objęła rękoma nogi, wydając z siebie niekontrolowane, ciche szlochy. Drżała. Mężczyzna, nie zważając na jej obronne gesty, bez słowa okrył ją swoim długim, brązowym płaszczem, a potem zwrócił drewniany patyk w jej stronę. Spojrzała na niego z lękiem. Wyraźnie się zawahał, patrząc na jej bladą twarz, jednak bardzo szybko podjął decyzję. Opuścił patyk i zdecydowanie wyciągnął ku niej rękę. Nosił skórzane beżowe rękawice oraz kapelusz w tym samym kolorze, więc Hope nie była w stanie przyjrzeć się jego fizjonomii. Nie bardzo wiedząc, co znaczy dziwne zachowanie nieznajomego, złapała jego ramię, które wydało jej się silne i ciepłe. Natychmiast pomógł jej stanąć na nogi:
- To tylko bogin – oznajmił uspokajająco, jakby była to najoczywistsza wiadomość na świecie, choć jednocześnie zdawało jej się, iż wyczuwa w jego głosie nutkę zawodu.
- Kto?! - Wykrztusiła, patrząc na niego wytrzeszczonymi oczami. Mężczyzna potrząsnął głową.
- Accio! -mruknął, a z gąszczu splątanych jeżyn wyleciały jej buty. Spojrzał na jej krwawicą, bosą stopę i jednym machnięciem patyka sprawił, że rana natychmiast się zasklepiła:
- Jest pan czarodziejem? - zapytała. Było to pierwsze zdanie od kilku godzin, które drżącym, sprawiającym wrażenie obcego głosem, zdołała z siebie wydobyć. Poczuła, że pytanie brzmi po prostu absurdalnie, ale było już za późno, żeby ugryźć się język.
- Powinienem zaprowadzić panią do Munga, a potem wyczyścić pamięć.Co za pomysł, wchodzić o zmroku samotnie do lasu! W dodatku akurat tego, w którym od kilku tygodni grasuje jakiś upiór!- mówił wciąż bardzo spokojnie, kolejny raz kierując patyk w jej stronę:
- Nie, proszę! - załkała wyciągając ręce w jego stronę.
- Ja nie chcę tego zapominać - Dodała cicho. Na jego twarzy pojawiło się zdumienie . - Uratował mnie pan przed tym szaleńcem...
- To nie był...
- Nikomu nie powiem kim pan jest ani co się stało, przysięgam! –Jakiś dziwny przejaw intuicji podpowiedział jej, że właśnie takie zapewnienie pragnie usłyszeć z jej ust ten osobliwy człowiek, który teraz wahał się, błądząc miodowymi oczami po jej twarzy. Zaczynało świtać i teraz wyraźniej ujrzała jego krótko przystrzyżone, kędzierzawe włosy, w kolorze bardzo jasnego brązu, lekko przyprószonego wczesną siwizną, które wystawały spod ronda kapelusza. Mężczyzna posiadał poważną i dobroduszną twarz, poznaczoną przez trudy życia drobnymi zmarszczkami. Mógł być od niej starszy niewiele pond 5 lat, ale sprawiał wrażenie znacznie poważniejszego. Wrażenie to potęgował również bardzo elegancki, choć zupełnie pozbawiony przepychu ubiór - długi, ciepły płaszcz, którym teraz była szczelnie owinięta, skórzane rękawice, gustowny kapelusz i szary garnitur. Nieznajomy wydawał się długo analizować jej słowa. W końcu jednak, z miną mówiącą o tym, jak bardzo łamie teraz wpojone mu zasady, oznajmił:
- Dobrze. W takim razie proszę pozwolić, że zanim odprowadzę Panią do domu, zaproponuję łyk pokrzepiającego napoju. Niedaleko stąd jest dość przyjemny pub, myślę, że od biedy, odpowiedni dla młodej kobiety...
- Nie trzeba...- wymamrotała Hope, momentalnie czerwieniejąc. Postawa nieznajomego, który ani odrobinę nie wydawał się poruszony lub rozbawiony teorią o jego rzekomych umiejętnościach magicznych, wprawiła ją w kompletne zdumienie. Co prawda zawsze miała bogatą wyobraźnię i uwielbiała niewyjaśnione wydarzenia (szczególnie teraz, kiedy w jej życiu tak bardzo brakowało „świeżego powietrza”), ale nigdy nie wierzyła w nie do końca.
- Na pewno nie jest pani ranna? Choruje pani na coś? …Na serce? - wybawca postanowił zignorować jej zawstydzenie.
- Nie...
- Na pewno?- oparł dłonie na jej ramionach i uważnie spojrzał w oczy, szukając w nich śladu kłamstwa, lub oznak złego samopoczucia.
- Tak….
- Uważam, że powinna pani jednak przyjąć jakieś leki na nerwy. Bardzo trudna noc za panią… chodźmy!
Poprowadził ją na skraj lasu, a potem dalej wąskimi, brukowanymi uliczkami. Hope coraz bardziej się uspokajała i coraz częściej z zaintrygowaniem spoglądała na swojego wybawcę. Był przystojny, o charakterystycznym typie urody, poważny i wyjątkowo małomówny. Imponował jej ogrom czujności, jaką się wykazywał, bez przerwy dyskretnie obserwując przestrzeń dookoła nich. Jego skrytość najwyraźniej nie wynikała z nieśmiałości, lecz z pełnego skupienia i troski sposobu bycia. Otworzył przed nią półokrągłe, ciemnoczerwone drzwiczki i przepuścił przez próg do niemal zupełnie opustoszałego o tej porze, niewielkiego pubu. Szyld nad wejściem głosił, iż jest to pub „ Księżycowa Historia”. Zajęła miejsce przy malutkim stoliczku, blisko skromnego kominka, nie spuszczając z oczu pijanego mężczyzny, który spał, opierając brudną głowę o ladę, po której toczył się przewrócony kieliszek. Jakaś trzeciorzędna piosenkarka nuciła w kącie starą, walijską piosenkę „Ar hyd y nos”. Niewielka izba sprawiała wrażenie przytulnej, ze starymi, skrzypiącymi meblami w odcieniach ciepłego brązu, głęboką zielenią ścian i mosiężnymi emblematami zdobiącymi niemal każdy przedmiot.
Jej towarzysz szybkim krokiem zbliżył się do śpiącego pijaka i dość mocno szarpiąc go za ramię, wrócił mu resztki świadomości:
- Na ciebie już czas, przyjacielu. – Oznajmił łagodnie. Maruder, podniecony oparami alkoholu próbował chyba się na niego rzucić, ale jego ręka bardzo mocno przytrzymała go na miejscu.:
- Nie masz już ani kropli whisky i ani grosza na kolejną butelkę. Po cóż ci tu czekać na guza…- powiedział z naciskiem. Pijak, potykając się raz po raz, bez słowa opuścił lokal. Tymczasem mężczyzna zamienił parę słów ze starszą barmanką i po chwili przed Hope stanął kieliszek z ciemnoczerwonym płynem oraz duży, parujący dzbanek mocnej herbaty z cytryną i syropem sosnowym. Nieznajomy wrócił do stolika z niewielkim kubkiem czarnej jak smoła kawy.
- Proszę nie patrzeć w ten kieliszek z takim ubolewaniem. W tych okolicznościach, zamówiłbym odrobinę alkoholu nawet małemu dziecku. To tylko łyk mocnej, malinowej nalewki, powinna pani…
- Hope – szepnęła.
- Słucham?
- Nazywam się Hope Howell – powtórzyła już nieco śmielej. Przez twarz mężczyzny po raz pierwszy przebiegł cień uśmiechu.
- To piękne imię. Powinnaś je wypowiadać z większym patosem, Hope. – zaczerwieniła się i wybrnęła z sytuacji popijając łyk nalewki. Po jej ciele rozeszło się rozkoszne ciepło.
- Więc co dokładnie robiłaś nocą w tym lesie?
- Ja…- aająknęła się. Czuła, że jeśli powie prawdę, zabrzmi jak jakaś wariatka, a wbrew własnym wewnętrznym pragnieniom, ze zdumieniem odkryła, jak bardzo jej zależy, by nie zbłaźnić się do reszty w oczach tego dobrego, choć niezwykłego mężczyzny. Z drugiej strony nie była w stanie wymyślić żadnego rozsądnego powodu, dla którego 28-letnia kobieta miałaby o zmroku, samotnie wchodzić do bardzo gęstego i od pewnego czasu otoczonego złą sławą lasu.
– Ja… odreagowywałam.
Jej towarzysz uniósł brwi:
-Odreagowywałaś?
- Tak… po prostu… miałam ciężki dzień w pracy… klient znowu się awanturował…
- Ach tak – mężczyzna ponownie się uśmiechnął. – To by wiele wyjaśniało…
- Słucham? – Hope nie rozumiała, co go tak bawi.
- Ee…- tym razem to on wpadł w niewielkie zakłopotanie
- A co pan właściwie tam robił? – postanowiła odbić piłeczkę, ale on tylko wzruszył ramionami:
- Nic szczególnego. Mugole coraz częściej straszyli się nawzajem opowieściami o dziwnych odgłosach i zjawiskach w tym miejscu. Mój niezbyt kompetentny szef skojarzył je z pewnym wyjątkowo niebezpiecznym i rzadko spotykanym upiorem, więc ministerstwo wysłało mnie, bym się go pozbył…
- Co? – po raz pierwszy zaświtała jej w głowie myśl, że być może jej wybawca w rzeczywistości jest znacznie bardziej obłąkany i groźny od leśnego napastnika, ale mimo to nie potrafiła się go bać. Popatrzyła na jego spokojną, poważną twarz:
- Pan naprawdę nim jest…
- Kim?
- Czarodziejem. To się dzieje naprawdę…- mężczyzna nie zaprzeczył. Zamiast tego, wyciągnął zza pazuchy elegancki portfel i zaczął usilnie czegoś szukać, wysypując przy okazji kilka nietypowych, srebrnych monet, na których widniał wizerunek jakiegoś baśniowego stworzenia, przypominającego nieco młodego smoka.
- Jest! - mruknął po chwili usatysfakcjonowany, wyciągając pomięty i pożółkły, zwykły banknot dziesięciofuntowy, który, mimo jej protestów, położył na stoliku, nie pozwalając , by samodzielnie opłaciła swoje zamówienie :
- Na nas już czas. Twoi bliscy na pewno się martwią, Hope… - odwróciła wzrok.
- Nie mam nikogo bliskiego – szepnęła automatycznie, naciągając na siebie jego płaszcz.
-Dlaczego? – choć nadal mówił cicho, wyraźnie usłyszała w jego głosie zdumienie.
- Tak wyszło. Ja… to nie jest ważne – opowieść o utracie rodziców i brata uznała za zbyt żałosną formę zaprzyjaźniania z dopiero co poznanym, młodym czarodziejem. Mężczyzna pomógł jej narzucić płaszcz i wyprowadził na ulicę. Prócz zapytania o miejsce, w którym mógłby ją bezpiecznie zostawić, nie powiedział już ani słowa, choć czuła, że z trudem powstrzymuje się od zadawania kolejnych pytań. Dopiero kiedy rozstawali się przed wejściem do jej zagraconego mieszkania, a ona chciała mu oddać jego płaszcz, postanowił się odezwać:
- Nie, nie. Zatrzymaj go. Na dworze wciąż jest chłodno, a ja nie mam pewności, że znowu nie będziesz czegoś odreagowywać… -posłał w jej stronę lekki uśmiech.
- Ja… naprawdę nie wiem, jak panu dziękować... – dopiero teraz Hope uświadomiła sobie, że właściwie ten mężczyzna ocalił jej życie, a ona zachowywała się przy nim jakby poznali się na zakupach, w dodatku niczego o nim nie wie, poza tym, że jest małomówny, odważny i nadzwyczaj dobrze wychowany.
- Proszę, przestań. W ogóle nie ma o czym mówić – nastało krótkie milczenie. Chciała już zamknąć za sobą drzwi, kiedy usłyszała zza pleców:
- Lyall. – Odwróciła się. – Lyall Lupin.
Posłała mu zdziwione spojrzenie, ale czarodziej, tym razem o dziwo, lekko poddenerwowany, postanowił wypowiedzieć do końca swoją kwestię, którą sobie najwyraźniej bardzo dokładnie przemyślał, podczas ich krótkiego spaceru:
- Będę niedaleko, gdybyś mnie jeszcze potrzebowała, Hope. Przeczesywanie lasu zajmie około tygodnia. Wciąż nie mam pewności, że upiór faktycznie się gdzieś tam nie zaszył. Zazwyczaj odwiedzam inne lokale, ale chętnie spędzę kolejne wieczory w „Księżycowej Historii”. Proszę, nie wahaj się, jeśli będziesz miała ochotę porozmawiać. Jestem chyba ostatnią osobą, która byłaby do tego odpowiednia, ale, wybacz mi, nie znam tu nikogo, kto byłby na tyle warty zaufania, bym mógł bez lęku cię z nim zapoznać… - Hope słuchała go w zdumieniu. Jego głos brzmiał trochę smutno i nie miała wątpliwości, że mówi szczerze. Mężczyzna, który uratował jej życie i pomógł się pozbierać, przed którym jawiła się jako osoba tchórzliwa, niechlujna i rozhisteryzowana, najwyraźniej nie czuł się godny, by dalej jej pomagać. Nie mogła w to uwierzyć. Bez słowa zniknęła wewnątrz swojego mieszkania.
Kolejne dni mijały niespodziewanie szybko. Nie była w stanie określić momentu, w którym Lyall Lupin stał się jej największym przyjacielem, z którym potrafiła całymi dniami włóczyć się po okolicy. Jego tygodniowy pobyt w Cardiff bynajmniej nie okazał się końcem ich znajomości. Powoli poznawała coraz więcej szczegółów dotyczących świata czarodziei i nie minęło wiele czasu, kiedy zorientowała się jak ważnym jego elementem jest ten mężczyzna. Lyall nie lubił o sobie mówić, jednak z licznych pozdrowień, które wykrzykiwali w jego stronę dziwacznie ubrani przechodnie oraz lakonicznych wypowiedzi kilku pracowników Ministerstwa Magii, którzy przybyli odebrać raport, można było wywnioskować, jak wielkim szacunkiem cieszy się ten utalentowany człowiek i jak niebezpiecznych zadań się podejmuje.
Stan euforii, w którym się przez to znajdowała sprawił, że nie poczuła nawet odrobiny żalu, złości czy lęku o przyszłość, kiedy poinformowano ją o zwolnieniu z zakładu ubezpieczeń. Miała jeszcze ostatnie oszczędności, które pozwoliłyby jej na przetrwanie kolejnego miesiąca. Planowała rozejrzeć się za jakąkolwiek inną pracą, ale wtedy wydarzyło się coś, czego nie spodziewała się doświadczyć nigdy w życiu. Pewnego deszczowego wieczora, nad brzegiem stalowego morza, Lyall Lupin, drżącym ze zdenerwowania, nietypowym dla siebie głosem, poprosił ją o rękę. Zastrzegając, iż nie posiada wiele, zaproponował zamieszkanie w swoim przytulnym domku na wsi, oddalonym o jakieś 300 mil na wschód. Wydawał się spięty i niepewny, chociaż jego wzrok wpatrywał się w jej twarz tak intensywnie i wyczekująco, jakby nie chciał przeoczyć najdrobniejszego gestu. Dopiero z perspektywy czasu Hope dostrzegła, że od śmierci Seana aż do momentu oświadczyn znajdowała się w stanie głębokiej depresji, która zakończyłaby się zapewne tragedią, gdyby na jej drodze nie stanął czarodziej. Odzyskawszy radość z życia, rzuciła się w wir przygotowań do wesela. Zaproszono zaledwie kilkoro gości (brat i siostra Lyalla, jego sędziwa sąsiadka, która zwykła rozpowiadać w całej wsi, że ten „podejrzany typ” nigdy się nie ustatkuje i najpewniej już zaczyna mu odbijać kawalerstwo oraz jedyny gość z jej strony – Dave, który przyjął wieść o jej nowej znajomości z szaleńczym wręcz entuzjazmem i już planował, że Lyall nauczy go prawdziwej sztuki wyciągania królików z kapelusza o czym marzył od przedszkola, oferując mu w zamian swoją ponadczasową podziurawioną skórzaną kurtkę z wielką cekinową czaszką na plecach).
Ślub miał odbyć się równo za tydzień nad brzegiem morza w rodzinnej wsi Lupina. Właśnie przeglądała możliwe warianty menu z pobliskiej restauracji, kiedy w progu stanął jej narzeczony. Uśmiech, którym zwykle go witała zbladł nagle, kiedy dostrzegła jego minę. Był blady, nerwowo przygryzał dolną wargę, a choć nie wydawał się pijany, wyraźnie wyczuła od niego alkohol:
-Muszę ci coś powiedzieć. – oznajmił głucho. – Powinienem zrobić to od razu, ale tak bardzo się bałem… że odejdziesz… że cię stracę.
Hope poczuła jak bolesny ciężar opada na jej serce.
-Nie jestem człowiekiem, za którego mnie uważasz, kochanie. Jestem tchórzem.
-Co ty mówisz?- wykrztusiła w końcu, łapiąc go za rękę. Lyall przełknął ślinę wpatrując się w blat stolika:
- Pamiętasz jak się poznaliśmy…
- Uratowałeś mnie…
- NIEPRAWDA! – Krzyknął rozpaczliwie. – Nigdy nic ci nie groziło. To nie był żaden szaleniec ani tym bardziej niebezpieczny upiór. To był tylko bogin. Tylko bogin.
- Co to „bogin”? – spytała automatycznie.
- Stworzenie, które ma zdolność przemiany w to, czego ktoś najbardziej się boi. Niegroźny. Nie widziałaś go nawet wyraźnie, bo jesteś mugolką, więc bardziej wyczuwałaś jego obecność i słyszałaś odgłosy, jakieś nieokreślone kontury… sylwetka… - Mężczyzna zaczynał się plątać. – Przybrał taką formę, bo w tamtym momencie byłaś poddenerwowana awanturą z klientem, ale nie byłby w stanie zrobić ci krzywdy… Nie uratowałem cię Hope, chociaż kiedy tak pomyślałaś, chciałem byś tak to rozumiała… sam chciałem w to wierzyć. Byłem rozczarowany nie tylko tym, że nie miałem okazji naprawdę pokazać, że potrafię zapewnić ci bezpieczeństwo, ale też faktem, że stworzenie, które miało dostarczyć mi pewnej przygody, stać się niezwykłym wyzwaniem zawodowym, okazało się czymś tak żałośnie pospolitym…. Przepraszam… - Hope słuchała tego wyznania z rosnącym zdumieniem.
- I już? – upewniła się. – To koniec? …To wszystko, co chciałeś mi powiedzieć?
Skinął głową.
- To czemu jesteś taki przygnębiony?
- Nie chciałem cię nigdy skrzywdzić Hope. Ja… nie jestem tym, za kogo mnie już wtedy uznałaś…
- Co ty opowiadasz?! – Kobieta poczuła mieszaninę irytacji i rozbawienia. – Czy naprawdę myślisz, że porzuciłabym cię z takiego powodu? Oszalałeś Lyall! – Mężczyzna patrzył na nią zdumiony.
- Po pierwsze, bez względu na to, z czym wtedy przyszło mi się zmierzyć, to właśnie ty mi pomogłeś i pomagałeś dalej przez te wszystkie dni! Ty nawet nie wiesz… nawet nie wiesz, ile dla mnie zrobiłeś! Po drugie jesteś bohaterem niezależnie od tego czy wtedy stanąłeś twarzą w twarz z yeti czy tylko zbłąkanym kotem… pomyśl! Codziennie wysyłają cię w najdalsze zakątki kraju a nawet świata. Znasz stworzenia, o których istnieniu nie ma pojęcia większość czarodziejów i które budzą grozę nawet w twoim świecie. Współpracujesz z aurorami. Sprowadziłeś do Azkabanu co najmniej kilku niebezpiecznych szaleńców i unicestwiłeś kilkaset dziwacznych kreatur… czy naprawdę muszę wymieniać dalej?!
- Ale…
- Myślisz, że cię pokochałam, bo potrafiłeś wypowiedzieć kilka zaklęć? – W jej jasnych oczach, pojawiły się łzy. – Możesz być nawet bezdomnym, mugolskim żebrakiem. Pokochałam cię za to, jakim jesteś człowiekiem… I odwołam ślub, ale tylko, jeśli ty go nie chcesz… bo tak się składa, że ja niczego innego bardziej nie pragnę i nawet nie śmiałam marzyć o tym, że ktoś taki zwróci na mnie uwagę… i… i zawsze marzyłam, żeby mieszkać na wsi… wyrwać się stąd…- Nie zdołała dokończyć zdań, które zdawały jej się brzmieć mdło, jakby wyrwała je z taniej telenoweli, ponieważ została gwałtownie przygarnięta do piersi przez Lyalla:
- Kocham cię. – Wyszeptał.
Jej wymarzone wesele odbyło się nocą nad brzegiem wzburzonego morza. Pani Wilbert, złośliwa sąsiadka Lyalla, nie omieszkała głośno skomentować niewielkiej ilości uczestników przyjęcia, co miało dobitnie świadczyć o tym, że Lupin żeni się zdecydowanie za późno - wszyscy przyzwoici ludzie już się od niego odwrócili. Poza tym jego praca jest bardzo podejrzana. Hope uwielbiała słuchać długich monologów staruszki, w myślach zaśmiewając się z nich do rozpuku. Z kolei Dave próbował przemycić na plażę swojego najnowszego boomboxa i uraczyć weselników klubową muzyką. Przechadzał się też po brzegu, bezczelnie przyglądając się przybyłym czarodziejom:
- Zarąbisty kapelusz!!! – zagadywał nieszczęśników – Gdzie to kupujecie? Mógłbym się wybrać w czymś takim na koncert Fats Domino! ….Ale zrobicie tu jakieś wybuchy prawda?...Jeśli machnę tym patykiem, to co się stanie?
Lyall cierpliwie znosił wszelkie gratulacje i rodzinne uszczypliwości, trzymając się blisko swojego rodzeństwa i nie odstępując na krok swojej żony. Jego starsza o osiem lat siostra Ursula, życzliwa, choć impulsywna kobieta, na co dzień mieszkała wraz ze swym mężem i pięciorgiem dzieci na Islandii wśród zamglonych szczytów gór, z kolei jej brat bliźniak – Gavin, jeszcze bardziej cichy i pełen nostalgii niż Lyall, wybrał samotne życie w kanadyjskiej puszczy. Głęboki granat nieba pobladł już znacznie, a w miejscu ogniska żarzyły się jeszcze pojedyncze gałązki, kiedy ostatni z gości opuścił plażę. Hope i Lyall nie zauważyli tego jednak, tańcząc wtuleni w siebie przy kojących dźwiękach zaczarowanego fletu, skrzypiec i wiolonczeli. Fale wysuwały ku nim swoje chłodne ramiona, muskając bose stopy i dalekim szumem wzbogacając czarodziejską muzykę. Tak zastał ich świt.
Obawiała się macierzyństwa, a zarazem pragnęła go. W końcu, zachęcona spokojnym sielskim życiem na wsi i pełną miłości postawą męża, zdecydowała się na dziecko. Remus urodził się w pogodną, marcową noc i ku zaskoczeniu rodziców, prawie w ogóle nie płakał. Nie był też z pewnością dzieckiem nadpobudliwym. Większość swojego niemowlęcego wieku spędził na nieustannym gaworzeniu i uśmiechaniu się do wszystkiego i wszystkich. Hope z ogromną radością dostrzegała, że jej ukochany synek wyrasta na spokojnego, nad wyraz dojrzałego i koleżeńskiego chłopca. Jeszcze większe szczęście i dumę poczuła, gdy jej półtoraroczny synek, sprzątając z podłogi rozsypane klocki, zaczął je z uroczym uśmiechem lewitować przez pokój do stojącej w rogu skrzyni. Wraz z Lyallem starali się zapewnić mu wszechstronny rozwój, toteż z jednej strony poświęcała mnóstwo czasu na czytanie mu książeczek i opowiadanie różnych historii, z drugiej zaś zachęcała do wspólnych zabaw z rówieśnikami i gier na świeżym powietrzu. Remus, dorastając wśród mugolskiej i czarodziejskiej społeczności, zdawał się kochać każde zajęcie tak samo. Ciekawy świata, inteligentny i radosny, nie bywał uprzedzony do żadnego z okolicznych kolegów, choć Hope wiedziała, że polubienie kilku z nich musiało stanowić nie lada wyzwanie dla każdego, dobrze wychowanego dziecka. Nieraz zdarzało mu się stawać w obronie słabszych, nie pozował przy tym na bohatera, wygłupiając się i śmiejąc z innymi dziećmi. Wszystko to sprawiło, że wszelkie jej obawy rozwiały się ostatecznie i pragnęła już tylko wpatrywać się w swoje dziecko do końca świata. Nic nie zwiastowało nadciągającej tragedii, choć Layall, nigdy nie dzielący się z nią żadnymi opowieściami o swojej pracy zawodowej, wracał do domu coraz bardziej zmęczony i przygnębiony. Zauważyła także, iż często nie mógł spać i w nocy spacerował niespokojnie po domu, ale jedyne wyznanie, na które zdołała go nakłonić stanowiła zdawkowa uwaga na temat tego, że świat staje się coraz mroczniejszym miejscem, i że nigdy przedtem nie miał do czynienia z tak dużą liczbą złowieszczych istot.
Drzwi do niewielkiej izby uchyliły się nieco, tuż po tym, jak chłodny kobiecy głos oznajmił skulonym we wnętrzu mężczyznom:
- Lyall Lupin z Departamentu Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami, na wezwanie Hermana de Bruttimare i Juniusza Showens!
- Jesteś wreszcie! – zagderał stary auror, patrząc na Lupina z mieszaniną wyrzutu i niechęci. Niekształtny, obsypany brodawkami nos, pokrywały mu krople potu, ale najwyraźniej nie zamierzał zdejmować swojego długiego, służbowego płaszcza.
- Witam, panie Bruttimare. – powiedział spokojnie Lyall, posyłając Hermanowi łagodny uśmiech. Drugi z aurorów – znacznie młodszy, potwornie chudy i wysoki Juniusz Showens nawet nie uniósł wzroku znad sterty notatek, które co chwilę wypadały mu z rąk. W pokoju znajdował się jednak ktoś jeszcze. Na prostym krześle przy małym stoliku siedział skulony mężczyzna. Długą, dziurawą mugolską bluzę z kapturem owinął wokół siebie niczym kaftan bezpieczeństwa. Twarz, niemal całkowicie pokryta pozlepianym, kędzierzawym zarostem wydawała się zupełnie zniszczona. Tylko jego żółtawe oczy zdradzały żywe usposobienie, rzucając na wszystkie strony szybkie, pełne wściekłości spojrzenia.
Herman de Bruttimare odchrząknął:
-Wybacz, że zajmuję ci czas, ale Apolonia Wellgood naciskała, bym uzyskał jeszcze twoją opinię. Sprawa jest godna pożałowania i zupełnie jasna. Zatrzymany: Claudius Bumingham -pomachał Lyallowi przed nosem jakimś wyświechtanym dokumentem. - To w rzeczywistości bezdomny mugolski narkoman z Yorkshire. Jego obecność w pobliżu miejsca zbrodni jest czysto przypadkowa. Toby i Amanda Wrester zginęli na skutek nieszczęśliwego wypadku… - Lyall poczuł lekkie mdłości na myśl o tej dwójce ośmioletnich dzieci. Ich rozszarpane na strzępy zwłoki, przez trzy dni były zbierane przez całą grupę wyszkolonych pracowników Ministerstwa Magii. Przed oczyma zamajaczyła mu przez chwilę twarz jego niespełna pięcioletniego synka. Spojrzał na aurora ze złością:
- I uznałeś to za fakt, na podstawie… właściwie czego? Tego papierka, który najwyraźniej był już ze dwa razy zalany kawą? A może tylko na podstawie jego słów? – Starał się nie zwracać uwagi na aresztowanego, który zaczął niepewnie bujać się na krześle i mamrotać pod nosem niezrozumiałe słowa:
- J-j-jakie morderstwo p-p-panowie?! Co tu się dzieje? Gdzie ja w ogóle jestem?! – wykrztusił w końcu z siebie chrapliwym głosem. – Lyall nie czekał na odpowiedź Bruttimare’a. Podszedł do bezdomnego i zmierzył go wzrokiem od stóp do głów:
- To wilkołak. – Oznajmił stanowczo i spokojnie. Claudius Bumingham spojrzał na niego wściekle, a aurorzy wybuchnęli śmiechem:
- Chyba jesteś ostatnio przepracowany Lupin. Ten człowiek nie miał nawet różdżki!
- Czego nie mam?! – Zapytał kompletnie zbity z tropu mężczyzna, kiwając się na krześle coraz intensywniej.
- Różdżka nie ma tu nic do rzeczy. Dzieci zostały zamordowane przez wilkołaka, nie ma co do tego żadnych wątpliwości i z pewnością nie był to nieszczęśliwy wypadek. Osoba dotknięta likantropią, która natyka się na zbłąkanych wędrowców, w przypływie szału i pragnienia krwi zabija ich kilkoma łapczywymi ugryzieniami i natychmiast rzuca się w dalszą szaleńczą pogoń. Rozerwać kogoś na strzępy może tylko ten, który wie czego chce i czerpie wyraźną rozkosz… to nie jest bezdomny, Hermanie. Zwróć uwagę na to ile blizn pokrywa jego twarz. Dlatego zapuścił brodę. Ma charakterystyczne żółte tęczówki i bladą cerę…
- Nie bądź śmieszny Lupin! Jaki wilkołak! Mam aresztować kogoś na podstawie twoich urojeń?! – Auror był wyraźnie rozeźlony faktem, że ktoś próbuje dalej drążyć tę sprawę i podważa jego autorytet.
- Urojeń?! Wilkołak to krwiożercza, dzika bestia pozbawiona jakichkolwiek uczuć! Zabije wszystko, co napotka na swojej drodze! Jeśli go wypuścisz, będziesz miał na rękach krew jego kolejnych ofiar. Kogoś takiego trzeba po prostu zgładzić! Nie zasługuje na to by żyć! – Po raz pierwszy w życiu, Lyall Lupin dał się ponieść emocjom. Jego uniesiony głos drżał z gniewu i rozpaczy. Od tygodnia nie był w stanie pozbyć się ze swoich snów widoku oderwanej dziecięcej rączki i wydłubanego oka. Nie potrafił zatrzymać wciąż odtwarzanej w jego głowie sceny, kiedy musiał poinformować o wyniku poszukiwań matkę rodzeństwa. Wciąż i wciąż zastanawiał się czy może mógłby zrobić to w jakiś delikatniejszy sposób, tak, by kobieta nie leżała teraz bez zmysłów w szpitalu Świętego Munga. Może gdyby udało się nieco szybciej wysłać ekipę poszukiwawczą, dzieci jeszcze by żyły…
Herman de Bruttimare nie miał jednak podobnych problemów. W jego głowie dominowało tylko pragnienie świętego spokoju i coraz bardziej dosadne drwiny jego żony, na temat tego, że od 4 lat nie otrzymał żadnego awansu. Nabazgrał kilka słów na wyświechtanym skrawku pergaminu, złożył go pospiesznie w samolocik i machnął różdżką, wysyłając w sobie tylko znanym kierunku. Po chwili, chłodny, kobiecy głos, oznajmił:
- Apolonia Wellgood i Alastor Moody z Biura Aurorów! – Drzwi uchyliły się i stanęła w nich wysoka kobieta o długich, prostych włosach, bladej cerze i ostrych rysach twarzy oraz młody auror, którego oblicze zniekształcało kilka paskudnych blizn. Auror posiadał małe, głęboko osadzone oczy, które zdawały się nieustannie omiatać czujnym spojrzeniem całe otoczenie oraz haczykowaty nos. Miał szorstki wyraz twarzy i niezbyt skutecznie próbował ukryć grymas niechęci, za każdym razem, kiedy jego nigdy nie zatrzymujące się na dłuższą chwilę spojrzenie padało na Bruttimare’a.
- Jaki znowu problem, Herman? – zapytała ostrym tonem, bez zbędnych grzeczności Apolonia. Skinęła krótko głową w kierunku Lupina i hałaśliwie zajęła jedyne wolne krzesło. Jej towarzysz nie powiedział ani słowa, tylko stanął w kącie izby, obserwując to dziwaczne posiedzenie.
- Lupin upiera się przy niedorzecznym stwierdzeniu, jakoby nasz podejrzany był wilkołakiem. Wyniki mojego śledztwa jednoznacznie wskazują, że doszło do skandalicznej pomyłki, Poly. Aurorzy zatrzymali przypadkowego mugola. – W izbie rozległo się stłumione prychnięcie. Wszyscy spojrzeli na Moody’ego:
- Co ten szarak tu w ogóle robi? – oburzył się Herman, odpinając w końcu górny guzik od swojego płaszcza i wachlując się stertą papierów, wydartą chwilę temu Juniuszowi.
- Przypominam Bruttimare, że to Alastor dowodził grupą uderzeniową aurorów! Sugerujesz, że nie wie, kogo aresztował?
- Sugeruję, że jest za młody, by przeprowadzić taką akcję prawidłowo…
- Sugeruję, że jesteś idiotą, Bruttimare – Wszedł mu w słowo Moody.- Jeśli to jest mugol, to ja jestem wilą.
- Ma przecież mugolskie papiery! – auror cały się zagotował z wściekłości.
- Tym kwitkiem, to wiesz, co sobie możesz?! – Warknął Alastor. – Znaleźliśmy go 10 stóp od ciała chłopca…
- To był przypadek!
- Takie przypadki nie istnieją! Stała czujność!
- Cisza! – Apolonia Wellgood podeszła do Juniusza Showensa i wyrwała mu pożółkły „dowód tożsamości” oskarżonego:
- Jest sfałszowany. – Oznajmiła po dłuższej chwili świdrowania wzrokiem dokumentu. – Claudius Bumingham został znaleziony martwy wczoraj wieczorem. Mówili o tym w mugolskich wiadomościach. Wpadł pod samochód, kiedy uciekał z kradzionym alkoholem. Nie sprawdziłeś nawet tego nazwiska, Hermanie?
- Nawet jeśli zwinął komuś papier, to przecież za mało, żeby go skazać za podwójne morderstwo…
- Istnieje bardzo prosty sposób, żeby się przekonać kto ma rację! – wszyscy podskoczyli, zaskoczeni cichym głosem Lupina. Najwyraźniej zapomnieli, że wciąż znajduje się w pomieszczeniu.
- Wystarczy poczekać do pełni księżyca. Wypada już dzisiaj, jeśli mnie pamięć nie myli. Publicznie przeproszę tego człowieka, jak i ciebie Hermanie, jeśli okaże się, że moje przekonanie jest błędne. – Juniusz Showens po raz setny upuścił wszystkie notatki, spoglądając ze strachem na swojego szefa i szefową, Alastor Moody opuścił pokój, najwyraźniej uznając sprawę za oczywistą i zakończoną, a Bruttimare zrobił się purpurowy ze złości:
- Nie będę odstawiał żadnej szopki w ministerstwie! Macie pojęcie jak koszmarny wpływ to ma na opinię publiczną? Abaraxas Malfoy już w zeszłym miesiącu odmówił nam wsparcia w Departamencie Niewłaściwego Użycia Czarów… - Spojrzał wyczekująco na Apolonię. Zapadła cisza. W końcu, kobieta podniosła się z krzesła i oznajmiła sucho:
- Lupin to doskonały fachowiec. Zaufam mu – wyszła. Auror wypuścił ze świstem powietrze z płuc, po czym wściekle szarpnął za ramię wciąż mamroczącego pod nosem podejrzanego i nakazał Juniuszowi wyprowadzenie go do aresztu.
Lyall Lupin z ciężkim westchnieniem opadł na kuchenne, drewniane krzesło. Nawet nie dostrzegł parującego talerza gorącej zupy ziemniaczanej, który jego żona postawiła przed nim dobre dziesięć minut wcześniej. Ocknął się dopiero wówczas, gdy poczuł rękę Hope na swoim ramieniu:
- Powiedz mi o co chodzi – poprosiła cicho już chyba dziesiąty raz w tym tygodniu. Ociągał się, bo nie był przyzwyczajony do opowiadania o swojej pracy w domu. Wydawało mu się, że są to dwie sfery, których nigdy nie powinno się łączyć i konsekwentnie trzymał swój mały „azyl” jak najdalej od reszty tego zwariowanego świata. Poza tym, Hope wydawała mu się zdecydowanie zbyt wrażliwa na takie zwierzenia i nie chciał przysparzać jej cierpień. I tak przeżywała każde smutne wydarzenie zbyt intensywnie, choć musiał przyznać, że nigdy nie należała do płaczliwych histeryczek. Wiedziała, że w świecie czarodziei nie dzieje się dobrze i że nie jest on w najmniejszym stopniu lepszy od świata mugoli, ale Lupin nie mógł się zdobyć na obciążenie jej opisem tej koszmarnej zbrodni, jaką przyszło mu ostatnio wyjaśnić, nawet jeśli jej głębokie pragnienie by dzielić z nim wszystkie jego radości i smutki wywoływało w nim prawdziwe wzruszenie. Nachylił się i złożył na jej dłoni delikatny pocałunek:
- Jeszcze nie dzisiaj kochanie, proszę. – powiedział cicho. Hope westchnęła:
- To chociaż zjedz. Musisz coś jeść, Lyall.
- Tato!! – Uszczęśliwiony Remus rzucił mu się na szyję.- Nauczyłem się jeździć na rowerze, a mama mówi, że być może dostanę pierwszą miotłę na urodziny… nauczysz mnie?
Chłopiec wtulił się w jego ramię, spoglądając na niego poważnie dużymi ciemnozielonymi oczami. Zazwyczaj Lyall starał się powstrzymywać przed przesadnymi oznakami czułości i wpajać chłopcu z pełną troski surowością zasady dobrego postępowania, ale teraz nie był w stanie zareagować inaczej, więc oplótł dziecko ramionami i przytulił mocno do piersi:
- Oczywiście, że tak Remusie. Musisz mi jednak obiecać, że będziesz ostrożny.
- Obiecuję. – Na jego twarzy zamajaczył uśmiech, ale Lyall wiedział, że chłopiec dotrzyma słowa. Zawsze dotrzymywał. Tego go razem z Hope nauczyli.
- A ty nie powinieneś już leżeć w łóżku?
-Emm… Mama nie skończyła mi jeszcze opowiadać historii o porzuconym piesku i dobrym starcu, który go przygarnął…
- Jutro dokończę, skarbie. – przerwała mu Hope.
- Ale mamo! – zaprotestował nieszczęśliwy chłopiec.
- Remus! – W cichym głosie matki, dało się wyczuć ostrzegawczą nutę, więc malec pospiesznie przytulił kobietę, pocałował ojca w policzek i pobiegł na górę do swojego pokoju. Był upalny wieczór, więc tym razem nie zawołał rodziców, by zamknęli otwarte na oścież okno, tylko zawinął się ciasno w cienką kołdrę i niemal natychmiast zasnął. Hope i Lyall położyli się dużo później, wciąż zajęci przyjazną pogawędką w niewielkim saloniku z kominkiem. Kilka miesięcy temu rozpoczęli starania o drugie dziecko i z ogromną nadzieją wypatrywali przyszłości. Tak naprawdę mogli sobie pozwolić na znacznie bogatszy i większy dom, ale ani Hope ani Lyall nie czuli takiej potrzeby. Miejsce to - przytulne, wygodne, skryte w leśnym zaciszu, na skraju prostej wioski- odziedziczyli jeszcze po dziadkach Lupina. Stanowiło dla nich spełnienie największych marzeń. Ich spokój zakłóciły jednak wkrótce hałasy i zielone płomienie, które trysnęły kominka, w którym chwilę później pojawiła się głowa Apolonii Wellgood. Hope nie zlękła się tego dziwacznego zjawiska, ponieważ już dawno przywykła do podobnych wypadków. Zdumiały ją jednak odwiedziny kobiety, bo do tej pory nikt z ministerstwa nie kontaktował się z jej mężem po godzinach pracy (chyba, że w celach towarzyskich). Co więcej, szefowa aurorów nie postarała się o żadne powitanie, tylko od razu oznajmiła typowym dla siebie, ostrym tonem:
- Miałeś rację. Ustaliliśmy, że to w rzeczywistości niejaki Fenrir Greyback. Bruttimare go nie spętał. Uciekł. – Po czym zniknęła w płomieniach. Lyall wykonał dziwny ruch, jakby próbował ramieniem odgrodzić Hope od kominka, po czym odwróciwszy się w jej stronę oznajmił swoim zwyczajnym tonem:
- To nic takiego… będę miał trochę więcej pracy. Jutro wrócę później. – Zauważyła, że jej mąż jest bledszy niż zwykle, a niezrozumiała dla niej wypowiedź Apolonii wywarła na nim duże wrażenie. Mimo wszystko nie wydawał się jednak wyprowadzony z równowagi. W stanie skrajnego wzburzenia widziała go tylko raz w życiu, niecałe 2 lata po ich ślubie, kiedy odwiedził ich przyjaciel Lyalla z Ministerstwa Magii i wypiwszy nieco grzanego miodu, poczynił dość nieprzyjemną uwagę na temat jej mugolactwa. Ona sama nie przejęła się tym wcale, bo komentarz nie był wulgarny, tylko wyrażający pewien dystans, ale Lyall bez mrugnięcia okiem wstał, wymierzył gościowi silny cios w twarz, biorąc go za poły szaty, bez ceregieli wyrzucił za drzwi, po czym wrócił, pocałował ją w rękę i znowu całkowicie spokojny, nie zważając na jej zapewnienia, że nic takiego się przecież nie stało, poinformował ją, iż ów mężczyzna już nigdy nie przekroczy progu ich domu.
- Nie powinieneś wracać do ministerstwa? – Zapytała męża zaniepokojona dziwną wiadomością.
- Nie. Muszę odpocząć, jeśli mam im się na coś przydać. Teraz jest czas twój i Remusa, kochanie. Jutro zmierzę się z tą sprawą.
- Powiesz mi co się stało?
- Nie. – Spokojna, ale bardzo stanowcza odpowiedź męża mocno ją zabolała.
- Lyall…- szepnęła. – Dlaczego mnie odtrącasz?
Mężczyzna popatrzył na nią zdumiony. Przez chwilę zdawał się szukać odpowiednich słów, by jej wyjaśnić, że po prostu nie potrafi wyrazić ostatnich wydarzeń i że wcale jej nie odtrąca, a jego milczenie to wyraz troski, ale najwidoczniej ich nie znalazł, bo z nietypową dla siebie gwałtownością, przyciągnął ją i zamykając w szczelnym uścisku zaczął namiętnie całować w usta, po oczach, czole i szyi. Po chwili, uspokoił się nieco, odsunął delikatnie i wyszeptał:
- Położę się. Muszę odpocząć. – I opuścił salon. Hope stała przez chwilę w tym samym miejscu zupełnie zbita z tropu, wpatrując się tępo w wygasające już palenisko. Westchnęła cicho i również udała się do sypialni. Lyall spał twardo w dziwnej pozycji, z różdżką leżącą na poduszce, jakby chciał w każdej chwili być gotowy do ucieczki. Hope wślizgnęła się obok niego i niemal natychmiast również usnęła.
Lyall Lupin obudził się nagle, bez żadnej przyczyny w środku nocy. Ciszy nie przerwał nawet najmniejszy szelest, a jego serca nie obciążał żaden wielki strach. Owszem, zdenerwowała go wieść o ucieczce Greybacka (choć sam nie umiał stwierdzić, czy bardziej złości go niekompetencja Bruttimare’go czy raczej fakt, że morderca znów jest na wolności), ale nie miał powodów by szczególnie martwić się o swoją rodzinę, która przecież znajdowała się tuż obok niego, w niewielkiej, mało znanej wiosce. Nie potrafił więc wskazać przyczyny tego nagłego przebudzenia. Jednak wiedziony jakimś przedziwnym instynktem rzucił się gwałtownie w kierunku pokoju dziecka. Był w połowie schodów, kiedy powietrze rozdarł przeraźliwy dziecięcy wrzask, a potem tylko stłumione kwilenie. Dopiero ten hałas zbudził Hope, która zerwała się na równe nogi, kiedy jej mąż wbiegał już do sypialni Remusa. Nad łóżeczkiem jego synka majaczył straszny kształt. Potargana czupryna Fenrira Greybacka unosiła się, muskana wiatrem dochodzącym z otwartego okna, a dziki, obrzydliwy pysk wilkołaka zawisł kilka cali nad głową chłopca. Było coś iście perwersyjnego w sposobie jakim oblizywał zbroczone krwią wargi. Lyall nie tracił jednak czasu na analizę rozgrywającej się przed nim sceny. Błyskawicznie wycelował w potwora różdżką:
- Vicius Ictanella! – Zaklęcie ugodziło Fenrira prosto w pierś, akurat w momencie, gdy jego zęby ponownie dotknęły klatki piersiowej nieprzytomnego już chłopca, który obficie broczył krwią i charcząc, resztkami sił łapał płytkie oddechy. Nie zdołał go dobić. Huknęło i ciało wilkołaka runęło ćwierć mili dalej, wybijając dziurę na wylot w ścianie domu Lupinów. Lyall nie zatrzymał się jednak, by obserwować spektakularny efekt klątwy. Nie zwracając uwagi na to, czy Greyback został unicestwiony czy też nie, rzucił się w stronę synka. Biorąc go na ręce, dostrzegł w progu pokoju śmiertelnie bladą, mokrą od łez twarz swojej żony. Nie miał jednak czasu by ją uspokoić i pocieszyć:
-SZYBKO!!! HOPE, ZŁAP MNIE ZA RĘKĘ!!! – Wrzasnął. Ponieważ kobieta najwyraźniej była w szoku, doskoczył do niej, chwycił za ramię i natychmiast aportował się do św. Munga.
Niewiele pamiętali z tego, co nastąpiło potem. Jak przez mgłę Lyall przypominał sobie jakąś awanturę, którą urządził chyba ordynatorowi uzdrowicieli Oddziału Urazów Magizoologicznych, który najpierw nie chciał przyjąć Remusa, potem próbował go przewieźć na oddział zakaźny,a w końcu ośmielił się zasugerować:
- Wiem, że tam nie będzie miał pełnej opieki. Pan jednak doskonale wie, co się stało, panie Lupin i jakie będą tego konsekwencje. Proszę się zastanowić czy w interesie pana syna, naprawdę jest utrzymanie go przy życiu?
...toteż Lyall zareagował złamaniem mu nosa… tak… to chyba przez to ma teraz zakrwawioną dłoń. Na jego własnej koszuli z kolei, wielką plamą rozlewała się krew jego dziecka, które bezwiednie tulił z całych sił, początkowo nie chcąc go oddać w ręce pielęgniarzy. Był zadziwiająco trzeźwy, na pierwszy rzut oka, jakby wypruty z silniejszych emocji. Postanowił rozpaczliwie walczyć o zachowanie tego stanu swojej psychiki, więc udawał, że nie dostrzega Hope, która drżąc na całym ciele, nawet po podaniu eliksirów na uspokojenie, osuwała się po ścianie, łkając głośno. Odseparowano ich od Remusa i każda chwila wlokła się jak dzień. Początkowo nie potrafił myśleć o niczym, a całe jego wnętrze wrzeszczało w skrajnej rozpaczy imię synka, błagając, by przeżył, by się nie poddawał. Wkrótce jednak przyszło dziwne odrętwienie i zrodziła się w nim pewna myśl – dlaczego? Dlaczego Greyback przebył tyle mil i zaatakował akurat Remusa? Przecież dla wilkołaka to także było ryzyko, a Lyall nie naraził mu się szczególnie niczym, poza odkryciem jego wilkołactwa…. I wtedy przypomniał sobie słowa, jakie wypowiedział pod adresem tego potwora:
„Kogoś takiego trzeba po prostu zgładzić! Nie zasługuje na to by żyć!”
Ciężar tego wspomnienia opadł teraz na jego serce straszliwym bólem. Lyall zgiął się wpół i zawył krótko jak skamlące, ranne zwierzę. Dlaczego Fenrir nie zemścił się bezpośrednio na nim? Dlaczego zaatakował bezbronne dziecko?
- Bo już raz to zrobił. – Odezwał się cichy głosik w jego głowie, podsuwając mu obraz porozrywanych dziecięcych rączek…
- Państwa synek przeszedł bardzo trudny zabieg. Nie mogliśmy zatamować krwotoku. Nadchodząca doba, będzie dla niego decydująca. Pełni zdrowia nie odzyska jednak już nigdy. – Niska uzdrowicielka, która wyszła do nich w tym momencie, wyraźnie unikała ich spojrzenia. – Przykro mi. – Dodała wyuczonym tonem i już miała odejść, kiedy drogę, zagrodziła jej Hope:
- Chcę go zobaczyć. – Oznajmiła z dziwną stanowczością.
- Przykro mi, dziecko potrzebuje teraz spokoju…
- Chcę zobaczyć mojego synka! – Powtórzyła Hope nieco ostrzej. Łzy wysychały na jej napuchniętych policzkach.
- Proszę nam zaufać. Jestem doświadczoną uzdrowicielką, to mój piętnasty rok w zawodzie…
- A ja jestem matką! – Krzyknęła kobieta. –Każdy dzień jest wart całego pani doświadczenia. Moje dziecko jest chore i mnie potrzebuje, więc żadna siła nie powstrzyma mnie, by być teraz przy nim!
Hope odepchnęła uzdrowicielkę z siłą, której nikt by się po niej nie spodziewał i weszła do pomieszczenia, w którym leżał Remus. Lyall zmusił się, by pójść za nią, choć był pewien, że nie zdoła spojrzeć na chłopca. Czuł się, jakby spoglądał sam na siebie z oddali, nie mając żadnej władzy nad swoim ciałem. Remus leżał na łóżku. Cały jego tułów pokrywały grube bandaże, przez które i tak zaczęły już przenikać pojedyncze plamki zepsutej brudnozielonej krwi, a na jego jasnej główce spoczywał ręcznik umoczony w zimnej wodzie. Dziecko poruszało się niespokojnie, od czasu do czasu kwiląc cichutko i najwyraźniej bardzo cierpiąc. Uspokoiło się nieco, gdy Hope złapała jego szczupłą rączkę i pogładziła je po policzku. Szafka przy łóżku uginała się od wielokolorowych eliksirów, które co chwilę bulgotały i syczały. Dopiero po kilkunastu minutach Lyall przemógł się i spojrzał na syna. W tym momencie jego spokojna maska pękła ostatecznie. Rzucił się więc ku dziecku, łkając jak niemowlę i przycisnął do serca drugą rączkę chłopca:
- Nie poddawaj się. Błagam, synku, nie odchodź! – Powtarzał raz po raz.
Czujni jak ptaki, wyłapywali najmniejszą zmianę w rytmie oddechu, najdelikatniejszy ruch powieką i najcichszy szept ich syna, nie dostrzegając nawet, że za oknami słońce rozlało się już po zatłoczonych ulicach miasta. Uzdrowicielka, która weszła sprawdzić stan Remusa, uśmiechnęła się do nich blado:
- To silny chłopak. Wygląda na to, że przeżyje. – Głos jej zadrżał lekko i popatrzyła znacząco na mężczyznę, jakby oczekiwała, że będzie niezadowolony z tej diagnozy. Jedno jego spojrzenie wystarczyło jednak, by zamilkła. Zatrzymała się jeszcze w progu Sali:
- Przepiszemy chłopcu wszystkie niezbędne, znane sztuce uzdrawiania mikstury, które mogłyby nieco załagodzić jego objawy, jednak sami państwo rozumieją, że zamierzamy go wypisać do domu najpóźniej za 2 tygodnie. Powinniście zadbać o jakieś zabezpieczenia. Dodam jeszcze, że pan Arkadius Mollyboat złożył zażalenie na pana zachowanie, panie Lupin. Przeszedł już stosowną procedurę, w której odnotowaliśmy złamanie z przemieszczeniem kości nosowej. Proszę więc spodziewać się w najbliższym czasie sowy z Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów.
Niskie obcasy zastukały głucho o podłogę i kobieta zniknęła za drzwiami:
- O czym ona mówiła? – Hope oderwała oczy od synka, nie przestając go jednak tulić.- Jakie mikstury, jakie objawy, dlaczego ma być wypisany już za dwa tygodnie? Spójrz jak on wygląda!...LYALL! – Krzyknęła, nie otrzymawszy od męża szybkiej odpowiedzi. Mężczyzna westchnął ciężko i zaplątał drżące dłonie w połach szaty, by choć trochę je uspokoić.
- To był wilkołak, Hope. – powiedział cicho i łagodnie.
- Tak, wiem.
- Była pełnia księżyca…
- I co z… co ty próbujesz mi powiedzieć?! – Hope odruchowo oplotła Remusa ramionami.
- Kochanie… Myślę, że wiesz co to znaczy… R-remus… będzie wilkołakiem… w każdą pełnię…
- Przestań! – Zażądała Hope ostro. – Nie mów tak o nim!
- Ale zrozum…
-Rozumiem. Remus jest chory i jego objawy spotęgują się przy każdej pełni. To nic. Poradzimy sobie. Wyleczymy go…
- Hope… to nieuleczalna choroba. Nie ma żadnego lekarstwa. – Lyall starał się mówić bardzo łagodnie, a jednocześnie samemu zachować resztki zmysłów.
- Nie szkodzi. Znajdziemy to lekarstwo. A nawet jeśli się nie uda, zrobimy wszystko, żeby miał normalne życie…
- To oczywiste, kochanie. Ale musisz być gotowa na to, że on będzie bardzo cierpiał i niewiele zostanie mu możliwości, które posiadają zdrowe dzieci… niektórzy uważają, że takie życie nie ma sensu… głupcy! – głos zadrżał mu potwornie i przez chwilę siedział z twarzą schowaną w dłoniach.
- Lyall…- jej cichy, zrozpaczony głos oderwał jego myśli od własnej osoby. Spojrzał na żonę z lękiem.
- To dlatego? To dlatego chcą Remusa wypisać tak szybko? Boją się kolejnej pełni?
- Tak. – Odpowiedział automatycznie. – Tak sądzę.
- To nic. – wyszeptała. – Nie potrzebujemy ich.
Nie czekali aż szpital oficjalnie i w majestacie czarodziejskiego prawa, wyrzuci ich rannego synka. Kidy tylko Remus odzyskał przytomność i nabrał nieco sił, Lyall otulił go szczelnie swoim płaszczem i nie zaszczycając personelu ani jednym spojrzeniem, z twarzą ściągniętą straszliwym cierpieniem, wyniósł dziecko na zewnątrz, gdzie aportował się do domu, w którym czekała już Tesephora Hudson – starannie przez nich wybrana, sędziwa uzdrowicielka o pełnym ciepła, babcinym obliczu. Kobieta natychmiast zabrała się za przygotowywanie sobie tylko znanych mikstur, wcześniej podając chłopcu parujący kubek kakao, do którego dodała łyżeczkę płatków dyptamu. Chłopiec był blady i choć jego rana przestała już krwawić, to wciąż jeszcze pozostawała nie do końca zasklepiona. Gdyby uzdrowiciele w św. Mungu od razu podali mu dyptam, nie czekając na polecenie ordynatora i nie skąpiąc tego leku, prawdopodobnie po ugryzieniu nie zostałoby żadnego śladu, jednak nie uczyniono tego i już teraz było oczywiste, że przez klatkę piersiową Remusa przebiegać będą wyraźne blizny po zębach wilkołaka. Lyall otoczył dom szczelną siecią zaklęć obronnych, ale i tak żył w ciągłym strachu przed kolejnym atakiem Greybacka, który po raz kolejny uciekł i dosłownie zapadł się pod ziemię, mimo faktu, że poszukiwał go cały oddział aurorów. Odkąd nabrał sił, Remus zaczął zadawać rodzicom bardzo bolesne pytania – próbował zrozumieć, co się właściwie stało i kiedy wyzdrowieje. W końcu Hope, która od kilku dni niemal nie zmrużyła oka i wyglądała jak cień dawnej siebie, tuląc go do piersi, cichym głosem zaczęła mu delikatnie tłumaczyć, że będzie chory już do końca życia, ale to nic, bo najważniejsze, że żyje, że jest z nimi i razem poradzą sobie ze wszystkimi trudnościami. Niespokojny okres wypełniony przygotowywaniem chłopca na bolesną przemianę w wilkołaka, upewnianiem się, że Fenrir już ich więcej nie zaatakuje i dramatycznymi poszukiwaniami wszelkich lekarstw mających choćby załagodzić objawy Remusa, zakończyła rudawa sowa, przynosząc rachunki z aptek i sklepów zielarskich z całego świata.
- Nie spłacimy tego do końca roku. – Szeptała niespokojnie Hope, zerkając na drzemiącego przed kominkiem syna.
- Poradzimy sobie. Wezmę nadgodziny w ministerstwie. – Zapewnił ją Lyall. – Chyba, że za miesiąc będziesz chciała zrezygnować z części tych eliksirów, jeśli uznasz, że się nie sprawdzają…
- Nie! Remus musi mieć wszystko, co tylko uda nam się znaleźć!
Chłopiec zamruczał coś przez sen, więc natychmiast umilkła. Tesephora Hudson sączyła letnią już herbatę siedząc obok niego na kanapie. Miała opiekować się chorym jeszcze przez tydzień, a gdyby rany zostały na nowo otwarte w trakcie pierwszej metamorfozy, wrócić tu znowu za dwa tygodnie. Nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby nie jej współczucie dla dziecka, do którego zdążyła już bardzo się przywiązać. Ze zwykłą sobie energią, ciepłem i pragmatyzmem, przygotowywała go dokładnie na noc, która miała już wkrótce nastąpić. W swojej prostej naturze uznała, że najlepiej będzie dla chłopca jeśli od razu dowie się jakie konkretnie są objawy jego przypadłości, a jednocześnie roztoczyła przed nim atmosferę normalności, jakby comiesięczna zamiana w krwiożerczą bestię przytrafiała się większości dzieciaków na świecie. Rozmowę Lupinów przerwało ciche stukanie w okno. Kolejna sowa – jasna płomykówka upuściła list, zdobiony szkarłatną pieczęcią wprost na ręce Lyalla. Zanim jednak mężczyzna zdołał wykonać jakikolwiek ruch, koperta zwinęła się gwałtownie, wyrwała ku sufitowi i rozpoczęła piskliwą tyradę:
- Szanowny Panie Lupin! W imieniu Rady Etyki Zawodu, działającej przy Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów, wzywam Pana do stawienia się w charakterze oskarżonego przed komisją etyczną. Przesłuchanie odbędzie się z powództwa Pana Arkadiusa Mollyboate’a 19 listopada w skrzydle wschodnim gmachu Ministerstwa Magii w Londynie – piętro II, sala nr 237, godzina 20.30. Sprawa dotyczy rzekomego naruszenia przez Pana nietykalności cielesnej uzdrowiciela, jakie miało miejsce we wtorek,5 listopada w szpitalu św. Munga. Proszę zabrać ze sobą różdżkę.
Z wyrazami szacunku
Bettina Hoppself
Starsza Podsekretarz Dyrektora Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów
- Co ci grozi? – Zapytała Hope, kładąc dłoń na jego ramieniu. Lyall westchnął ciężko. Pewnie wpadłby w szał i znienawidził bezczelnego uzdrowiciela, ale był tak zmęczony…
- Grzywna… strata pracy… nie wiem, co jeszcze…- przetarł twarz dłońmi.
- Utrata pracy? Teraz?! – Oczy jego żony zalśniły łzami.
- Kochanie, nie mam już siły o tym w ogóle myśleć. – Lupin wszedł do ich sypialni, nie ściągając nawet szaty, rzucił się na łóżko i natychmiast zasnął.
Dzień przesłuchania w ministerstwie powitał go senną, mglistą i bardzo zimną pogodą, a kiedy wieczorem aportował się tuż przed wejściem do gmachu, deszcz lał się już ze stalowego nieba jedną, szklistą taflą. Lyall czuł, że jego dni na stanowisku Protektora do Spraw Stworzeń Niesklasyfikowanych i Zagadkowych są policzone. Wiedział, że Bruttimare chętnie połączy siły z Arkadiusem Mollyboat’em i zrobią wszystko, żeby się go pozbyć. Poza tym skala przedsięwziętych przeciw niemu środków, wykraczała ponad jego czyn, dokonany przecież pod wpływem skrajnych emocji. Wystarczyłoby upomnienie ze strony Eligiusza Preaslie - dyrektora wydziału i nałożenie symbolicznej grzywny, a tymczasem został wezwany na komisję dyscyplinarną, na którą składali się najważniejsi urzędnicy w departamencie przestrzegania prawa. W dodatku, wzmianka dotycząca różdżki budziła już prawdziwy niepokój – to oczywiste, że Lyall zawsze miał ją przy sobie, mogło to więc oznaczać tylko jedno – sugestię, jakoby istniała możliwość skazania go na więzienie i złamania różdżki jak w przypadku najgorszych zbirów. W innych okolicznościach podszedłby do tej sprawy z właściwym sobie niezłomnym spokojem, może nawet lekką ironią. Teraz jednak ci głupcy, postawili na szali los jego ukochanego dziecka i Lyall drżał na samą myśl o utracie swojej pensji. Z duszą na ramieniu, nie czekając na chłodny głos oznajmiający jego przybycie i odganiając się od chmary papierowych samolocików, uchylił dębowe drzwi, na prawo od Urzędu Niewłaściwego Użycia Produktów Mugoli. Sala okazała się bardzo przestronna i elegancko urządzona. Purpurowe ściany zdobiły misterne srebrzyste emblematy, a okna całkowicie przysłaniały grube, siwe kotary. Jedynymi źródłami światła były więc liczne świece, unoszące się pod sklepieniem, niczym w Wielkiej Sali w Hogwarcie. Na końcu pomieszczenia stał solidny, długi stół, przy którym zasiadała Rada Etyki w pełnym składzie. Lupin rozpoznał obojętną twarz samego Alpharda Blacka, który skrajnie wyróżniał się kosztownością stroju spośród pozostałych członków. Jedynym elementem, który wskazywał na powód, dla którego tu siedzi, była czarna toga z purpurowym żabocikiem, narzucona na ramiona tak niedbale, że niemal całkowicie wylądowała już u jego stóp. Po prawej stronie Blacka siedział oskarżający, wyjątkowo nerwowy Arkadius Mollyboat – Lyall ledwo pamiętał jego twarz, po lewej zaś młoda czarownica, której krzykliwa, amarantowa tiara zupełnie nie pasowała do służbowej togi. Lupin kojarzył ją jako Vevinę Livywest, bardzo szanowaną w departamencie rzeczniczkę biura Wizengamotu . Właściwie, zdawało mu się, że rozpoznaje większość spośród 11 członków komisji i że są to przeważnie osoby, zajmujące bardzo intratne stanowiska związane z przestrzeganiem prawa. Nie dostrzegł nigdzie Bruttimare’a, ale akurat jego obecność na posiedzeniu byłaby co najmniej dziwna. Był pewien, że auror z zewnątrz robi wszystko, by rada wypadła na jego niekorzyść.
- Proszę położyć różdżkę na stole, panie Lupin! – Zażądała Vevina. Alphard Black posłał jej krótkie spojrzenie, zdające się pytać „poważnie?”.
- To Rada Etyki! Winniśmy być wzorem w kwestii przestrzegania oraz egzekwowania praw i regulaminów! – Wykrzyknęła czarownica w stronę Lyalla, choć jej argument był chyba przeznaczony dla Blacka. Lupin niechętnie odłożył patyk – 12 cali, buk i pióro feniksa. Alphard poprawił togę:
- Panie Lupin, znalazł się pan tutaj z konkretnego powodu. Czy jest on panu znany? – Zapytał.
- Tak. – Odparł automatycznie Lyall.
- Rozumiem więc, że możemy zaczynać. Rada orzeka w składzie… - Tu Black rozpoczął wymienianie wszystkich 10 znamienitych nazwisk. – Oskarżycielem jest pan Arkadius Mollyboat, pracujący na co dzień w szpitalu św. Munga jako młodszy uzdrowiciel. Proszę, by zabrał głos!
Mollyboat rozpoczął dramatyczną opowieść o swojej zszarganej godności, szoku psychicznym jakiego doznał w trakcie tego krwiożerczego ataku i wielkiej misji za jaką uważa swoje zajęcie, polegające zawsze i wszędzie na niesieniu bezinteresownej pomocy rannym czarownicom i czarodziejom. Swoje stanowisko podkreślił spisanym na pół rolki pergaminu raportem z obdukcji, której wykonanie zajęło więcej czasu niż rzucenie zwykłego Episkey na jego złamany nos oraz pisemną relacją współpracownika Lyalla, szanowanego aurora Hermana de Bruttimare, który zechciał podzielić się z komisją swoimi spostrzeżeniami na temat osobowości kolegi:
Lyall Lupin to bez wątpienia dobry fachowiec, często wspierający Biuro Aurorów swoją niebagatelną wiedzą, ale w przypadku pracy w Ministerstwie Magii, szczególnie, gdy praca ta wymaga licznych podróży, działania w trudnych i niebezpiecznych warunkach liczy się także a może nawet przede wszystkim dobra dyspozycja psychiczna. Tymczasem pan Lupin dał się mi poznać jako osoba cicha, ale nieobliczalna i skłonna do nagłych napadów gniewu. Ze smutkiem, ale i bez znacznego zdumienia przyjąłem wieść o skandalicznym incydencie w szpitalu, gdzie, jak w każdym miejscu publicznym, przedstawiciele wszystkich departamentów naszego ministerstwa winni szczególnie dbać o jego renomę, dając się poznać zwykłym czarodziejom i czarownicom jako ludzie najwyższej kultury i poszanowania prawa. Jestem pewien, że Rada, biorąc pod uwagę te aspekty, podejmie najwłaściwszą decyzję, a pan Lupin dokona głębokiej autorefleksji i przyjmując na siebie najdalej posunięte konsekwencje swych działań, publicznie przeprosi tego znamienitego uzdrowiciela za swoje niegodne zachowanie.
„Znamienity” uzdrowiciel hałaśliwie zwinął pergamin i usiadł.
- Czy przyznaje się pan do zarzucanych czynów? – Zapytała Vevina Livywest.
- Tak. I żałuję tego, co się stało. Był to drugi raz w moim życiu, kiedy zdarzyło mi się zareagować w ten sposób. – Zaczął Lupin. Czuł się upokorzony, koniecznością wyjaśnienia komisji swojej opłakanej sytuacji i wzbudzenia jej litości, ale robił to przecież dla Remusa.
- Proszę mnie jednak zrozumieć. – Dodał nieco ciszej. – Mój mały synek umierał w sali obok, a pan Mollyboat wyszedł i zasugerował, że nie opłaca się go ratować…
- To bez znaczenia! Pana zachowanie stanowi pogwałcenie paragrafu 3 czarodziejskiego kodeksu etyki zawodowej o konsekwencjach wynikających z nadużycia przemocy niemagicznej . Stawia to też w fatalnym świetle całe Ministerstwo Magii, a z pana czyni prymitywnego brutala, co szczególnie nie przystoi wyedukowanemu magowi. Dojrzały człowiek umie panować nad swoimi emocjami. – Wykrzyknął korpulentny czarodziej Vittalis Oakh.
- Słyszeliśmy o dziwnym ataku na pana dom tamtej nocy, jednak nie znamy żadnych szczegółów. Aurorzy przybyli na miejsce, odnotowali jedynie zburzoną ścianę i ślady jakiegoś zwierzęcia. Co takiego stało się pana synowi? – Pytanie Blacka spadło na Lyalla jak grom, całkowicie wytrącając go z równowagi. Poczuł, że jego serce tłucze się rozpaczliwie w piersi, a twarz czerwienieje. Nie mógł mu odpowiedzieć. Gdyby to zrobił, wszyscy ludzie odwrócili by się od całej jego rodziny, a Remus dorastałby w atmosferze nieustannej pogardy i wykluczenia. Członkowie komisji ucichli, wpatrując się w niego wyczekująco. Mollyboat wyraźnie miotał się nie mogąc zdradzić tajemnicy przypadłości swojego pacjenta. Alphard Black nie spuszczał natomiast wzroku z przerażonych oczu Lyalla. Po chwili uśmiechnął się lekko i machnął niedbale ręką:
- Zresztą nieważne. Nie ma to żadnego znaczenia dla przebiegu tej sprawy. Jak oznajmił pan Oakh, powinien pan panować nad emocjami. Z drugiej strony pana wzburzenie jest także zrozumiałe…
- To się zdarza w rodzinach o niepewnym statusie krwi, Alphardzie. – Pośpieszyła mu z pomocą wysuszona czarownica o ostrych rysach twarzy, Leokadia Crabbe. – Według najnowszych badań Magicznego Instytutu „Nobilis Cruor „ , w takich rodzinach, na płaszczyźnie psychicznej, dochodzi często do pomieszania cech mugolskich z czarodziejskimi…
Lyall zacisnął nieco pięści. Wśród wszystkich jego przodków byli sami czarodzieje, co zresztą nie miało dla niego nigdy najmniejszego znaczenia. Alpahrd Black rzucił czarownicy nieodgadnione spojrzenie.
- Dziękuję za tę uwagę, Leokadio. Niemniej jednak zupełnie nie tego dotyczy dzisiejsze posiedzenie. Jesteśmy zobligowani do całkowitego usunięcia na bok naszych przekonań, a nawet najwznioślejszych osiągnięć współczesnej nauki. Winniśmy obiektywnie ocenić szkodliwość omawianego zajścia. To od niej zależy bowiem rodzaj sankcji jakie zastosujemy. Wzywam oskarżonego i oskarżającego, by opuścili teraz salę i poczekali na zarządzenie rady na zewnątrz. Komisja uda się bowiem na naradę.
Po wyjściu Lupina, w Sali zawrzało. Członkowie Komisji Etycznej prześcigali się w wyrazach oburzenia:
- Skandal!
- Co za prymitywizm!
- Jak pospolity mugol! Nawet nie pomyślał żeby użyć różdżki!
- Ja go jednak trochę rozumiem…
- Ale co z tym zrobimy? – Zapytała w końcu rzeczowo Vevina Livywest, chwiejąc się już lekko na przeraźliwie wysokich obcasach, które sprawiały, że jej szata zdawała się o wiele za krótka. Kątem oka widziała, że Alphard Black stoi w pewnej odległości od reszty, w milczeniu obserwując zażartą dyskusję. I bez tego wiedziała, co ten człowiek myśli o całym zebraniu i fakcie, że osoba o jego statusie społecznym, w ogóle musi się czymś takim zajmować. Od wczorajszego ranka nie zdążył chyba nawet zjeść porządnego obiadu, nie wspominając o śnie. Dwie godziny temu wrócił z wizyty służbowej w Mołdawii i niemal natychmiast został zaangażowany w sprawę Lupina – praktycznie czekali tylko na niego, dlatego, ku ich niezadowoleniu, komisja odbywała się o tak późnej porze. Mimo to, na jego twarzy próżno było szukać oznak zmęczenia, choć w oczach od kilku miesięcy narastało dziwne napięcie.
- Cóż… uważam, że ten człowiek skompromitował ministerstwo – zauważyła Leokadia Crabbe. – Nie widzę tu miejsca dla kogoś takiego. Najrozsądniej będzie go zwolnić.
Po zebranych przeszedł szmer aprobaty, a kiedy już wszyscy wyrazili swoje poparcie dla tej decyzji i szykowali się do ponownego przywołania Lyalla, który czekał na korytarzu, niespodziewanie, z kąta pomieszczenia doszedł ich uszu cichy śmiech. Sir Alphard Black stał z założonymi rękami, wodząc po ich twarzach inteligentnym spojrzeniem. To wystarczyło, by zapadła absolutna cisza:
- Bądźmy poważni! – Zaczął cicho. – Bez względu na swój charakter i przekonania, Lupin to wasz najbardziej kompetentny specjalista od magicznych stworzeń. Większość nie ma pojęcia o czym mówi, kiedy zabiera się za opis jakiegoś zwierzęcia albo zjawiska!
- Nie stać nas na kompromitację w oczach czarodziejskiej społeczności… mugolskiej zresztą też! Pan wie o tym najlepiej, panie Black, przecież dopiero co w Mołdawii…
W oczach Alpharda zamigotały dziwne iskry:
- Nie stać nas na zwolnienie kogoś takiego! Co zrobicie, kiedy pojawi się kolejny obscurus?... A kiedy fazmy dotrą do brzegów Szkocji?...No to może, kiedy zaginie kolejny mugol w okolicach Loch Ness? Chcemy się pozbyć jedynej osoby wystarczająco kompetentnej by nam wtedy pomóc, bo… w nerwach uderzył bezczelnego uzdrowiciela, ledwo po kursie w Mungu?
- Pan czuje w stosunku do niego litość, sir? – Zapytał zszokowany Oakh
- Nic mnie nie obchodzi ten człowiek! Widziałem go wcześniej może ze dwa razy w życiu, mijając gdzieś na korytarzach, jednak jestem odpowiedzialny nie tylko za ministerstwo, ale za cały świat czarodziei i nie zgadzam się na to zwolnienie.
- Jest w tym racja…- przyznał Briccus Montephersor, sędziwy współautor ustawy o niezależności aurorów. Wywiązała się kolejna dyskusja. Większość zebranych, koniecznie chciała pozbyć się Lupina z ministerstwa (był zamknięty w sobie, więc szczególnie nie przyjaźnił się z nikim, jego umiejętności zawstydzały wielu wyżej postawionych urzędników, a poza tym pojął za żonę mugolkę, co stanowiło szczególne upokorzenie dla najważniejszych czarodziei- przecież Alphard nie mógł tego nie rozumieć). Z drugiej strony nikt nie chciał otwarcie sprzeciwiać się sir Blackowi, który ostatnio do swojego z gruntu szlachetnego nazwiska, dołożył mugolski tytuł szlachecki otrzymany z rąk samej królowej Elżbiety. Była to prawdziwa zagwozdka – nie wiedziano czy któregokolwiek członka tej czarodziejskiej, wspaniałej rodziny można mienić mugolskim tytułem (on sam zresztą wcale im nie pomagał w podjęciu decyzji, nie zdradzając żadnych emocji, zarówno kiedy używano tego zwrotu, jak i kiedy go przemilczano). W końcu na pomoc pospieszył Rodan Goyle wydając swoją historyczną pracę o magicznych źródłach mugolskich tytułów szlacheckich. Alphard Black był jedną z najważniejszych osób w Ministerstwie Magii, właściwie – nieoficjalnie – najważniejszą i w jednej chwili mógł pozbawić każdego z nich stanowiska. To do niego należało ostatnie słowo we wszelkich decyzjach departamentu. A jednak… jeśli opowiedzą się za zwolnieniem Lupina, mogą z pewnością liczyć na wsparcie Oriona Blacka i wielu innych, prawych czarodziei…
- Cenię twój geniusz dyplomatyczny i przenikliwość umysłu Alphardzie, ale tym razem uważam, że renoma naszego rządu jest najważniejsza i bezcenna. Głosuję za usunięciem Lyalla Lupina z piastowanej przez niego funkcji i dożywotni zakaz pracy w instytucjach publicznych czarodziejskiego świata! – Wykrzyknęła Leokadia Crabbe unosząc różdżkę, z której wytrysnęła w górę smuga czerwonego światła. Ponad połowa rady poszła za jej przykładem. Zapadła cisza. A potem Alphard Black, spokojnie, ale głośno oznajmił:
- Contra! – I wyminąwszy wszystkich, uchylił drzwi, zapraszając ponownie Lupina i Mollyboata.
- Decyzją rady, uznając pana zachowanie za niedopuszczalne, nakłada się na pana grzywnę w wysokości 100 galeonów i 53 sykli oraz obowiązek zrekompensowania panu Mollyboatowi uszczerbku na zdrowiu poprzez wypłacenie mu 26 galeonów zadośćuczynienia. Całą kwotę należy uiścić w Banku Gringotta najpóźniej 3 miesiące od tej chwili. Ponadto otrzyma pan naganę od Ministra Magii i nadzór nad sprawowanymi funkcjami przez kolejne 12 miesięcy. Liczę, że to skłoni pana do współpracy z biurem aurorów przy poszukiwaniu sprawcy napadu na pański dom, panie Lupin. Pańska przenikliwość niemal przyczyniła się do schwytania groźnego wilkołaka. Byłoby rzeczą absurdalną, gdyby nie pozwolił pan pomóc własnej rodzinie. Posiedzenie rady uważam za zamknięte.
Beznamiętne słowa Alpharda Blacka potoczyły się po Sali nie wywołując – zdawało się - żadnej reakcji. Lyall skłonił się i opuścił pomieszczenie najszybciej jak mógł. Nie aportował się od razu do domu. Zamiast tego wybrał spacer po niewielkim moście w pobliżu. Musiał być bardzo zmęczony, skoro nie wiedział nawet, co myśleć o takim obrocie spraw. Pozwolił sobie na chwilę obojętności, wystawiając twarz na powiew chłodnego wiatru i lodowate strugi deszczu. Z jednej strony, powinien dziękować niebiosom, że udało mu się zachować pracę, z drugiej zaś, nie miał pojęcia jak zdobyć pieniądze w trzy miesiące… Nigdy dotąd nie zderzył się z problemami finansowymi – jego wszechstronna wiedza pozwalała na wygodne życie, sam zresztą też pochodził z rodziny o nienajgorszym statusie majątkowym. Choroba Remusa zmieniła jednak wszystko, od domowych finansów, przez kontakty towarzyskie, aż do uczuć jakie nim targały kiedy spoglądał w lustro. Wzięli już z Hope chyba wszystkie możliwe pożyczki. Nie umiał nawet nazwać emocji, które towarzyszyły mu, kiedy patrzył jak jego żona próbuje sprzedać starą biżuterię swojej matki. Od czasu ataku Greybacka, jego siostra Ursula, regularnie przysyłała im najrzadsze składniki do eliksirów, które zbierała każdej nocy na szczytach gór i starała się ich w listach przekonać, by przyjęli je od niej za darmo. Z kolei jej bliźniak, Gavin , nie napisał ani słowa – po prostu codziennie lądowały u nich sowy z paczkami pełnymi złotych galeonów i łagodzących ból czarnych lilii, zbieranych wyłącznie w najgłębszych lasach, kiedy księżyc znajdował się w nowiu, koniecznie tuż przed świtem. Lyall przystanął, patrząc bezmyślnie w nurt rzeki. Mugolskie samochody migały za jego plecami, nie zaszczycając nawet lekkim przyhamowaniem. Kątem oka dostrzegł blade oblicze księżyca. Była już prawie pełnia. Zostało tak niewiele czasu dla jego synka. Mężczyzna przymknął powieki i po krótkim wahaniu aportował się do domu. Żaden kierowca nie zauważył, że przygnębiony człowiek, stojący przed chwilą na krawędzi mostu – zniknął.
- Przemiana będzie bolała, ale krótko – zapewnił Remusa z nadzieją, że chłopiec nie usłyszał lekkiego drżenia jego głosu. – Potem będzie już odrobinę lepiej. Nad ranem wszystko wróci do normy.
Lyall wskazał dłonią na ściany ich piwnicy, które teraz pokrywała gruba warstwa wyjątkowo miękkiego mchu, z którego wylatywały zielone świetliki, tworząc dookoła łagodną poświatę.
- Ściany są wygłuszone i nikt ci nie przeszkodzi, synku. Gdybyś jednak mnie potrzebował, to wystarczy, że zawołasz. Rzuciłem na nie zaklęcie dedykacyjne, więc my na pewno cię usłyszymy.
Spojrzał z bólem na bladą twarzyczkę chłopca. Malec wciąż był bardzo osłabiony. Rany po ugryzieniu Greybacka ledwo się zabliźniły, a już jutro miały porozrywać się na nowo. Remus nic nie powiedział, ale jego duże, zielone oczy lśniły wielkim strachem.
- Tatusiu, a dlaczego nie możecie zostać ze mną?
Serce Lyalla zadrżało przeraźliwie.
- Zawsze zostaniemy z tobą, Remusie. Zawsze. – Mężczyzna nachylił się by wziąć chłopca na ręce i usadowił się na niewielkim łóżku w rogu pomieszczenia:
- Będziemy z mamą tuż obok. Nie powinniśmy tu wchodzić, kiedy się przemienisz, bo nie będziesz nas pamiętał i się wystraszysz….
- Zawsze będę was pamiętał. – zapewnił gorliwie Remus.
- Tak ci się wydaje, ale teraz mieszka w tobie również inne stworzenie. I ono nas nie zna. Będzie się bało i może kogoś skrzywdzić… Wszystko dobrze? – zapytał widząc, że oczy chłopca wilgotnieją.
- Tak. – odpowiedziało mężnie dziecko. – Tylko nie chciałbym zostawać tu sam.
- Pamiętasz, jak spałeś sam w swoim pokoju? Nigdy się nie bałeś, chociaż inne dzieci nie potrafiły zasnąć bez swoich rodziców. To prawie to samo… czy coś jest nie tak? Powinniśmy tu z mamą coś zmienić? Nie podoba ci się kolor ścian? – rozpaczliwe próby zapewnienia chłopcu jak największego komfortu podczas przemiany, wydawały się teraz śmieszne.
- Nie. Wszystko jest dobrze. – na uwiarygodnienie swoich słów, Remus zawiesił wychudzone rączki na szyi ojca i wtulił się w niego. Przez chwilę nic nie mówił, a potem zadał to pytanie. Pytanie, które runęło w serce Lyalla jak jakiś upiorny głaz, sprawiając, że opadło mu ono aż do stóp.:
- Czy ja jestem teraz potworem, tatusiu? - Chłopiec nie oderwał główki od jego ramienia, więc Lyall nie zobaczył wyrazu jego buzi. Kiedy uczył go samodzielnego zasypiania, długo tłumaczył Remusowi, że nie powinien bać się nocnego potwora, o którym opowiadali chłopcu jego rówieśnicy. Najwyraźniej dziecko skojarzyło sobie te dwa fakty. Bezwiednie objął chłopca, zamykając go przed resztą świata w szczelnym a zarazem łagodnym uścisku swoich ramion. Tylko miodowa czuprynka wystawała gdzieś spod jego łokcia.
- Nie jesteś i nigdy nie będziesz potworem, kochanie – oznajmił niskim głosem.
- Ale …
- Chciałbym by świat był pełen takich „potworów”. – dodał szybko, nie dając dojść chłopcu do głosu. Malec uniósł główkę, przyglądając mu się badawczo.
- Posłuchaj – Lyall położył dłonie na jego ramionach. – Kocham cię najbardziej na świecie. Jesteś najpiękniejszym, co nam się z mamą przydarzyło. Nieważne, co się stanie. To się nigdy nie zmieni. Potwór to ten, który cię skrzywdził.
- …A może on też był przestraszony, tato…- wypalił Remus. – Może on mnie nie poznał…
Lyall zamarł na chwilę, pod wpływem tej sugestii. Nie umiał wytłumaczyć dziecku, że Greyback doskonale wiedział, co robi. Nie umiał też mu wyznać, że to on sam – Lyall Lupin – także jest tym potworem.
- Nie umiem sprawić, żeby to nie bolało . – Powiedział w końcu cicho, chcąc zmienić temat. – Ale zielarze wciąż pracują nad wynalezieniem skutecznego antidotum…
- To nic, tatusiu. Nie martw się. Będę dzielny. Wszyscy koledzy będą mnie podziwiać, a Andy Cane nie będzie chciał uwierzyć, co mi się przytrafiło…
- Nie! Rem, rozmawialiśmy już o tym. Nikomu nie możesz powiedzieć, że jesteś chory…
- Ale dlaczego? – Lyall potarł dłonią pulsujące skronie. Chłopiec nie rozumiał, co oznacza likantropia w społeczności czarodziejów. Wydawało się, że razem z Hope zdołali mu to w końcu wyjaśnić, ale najwyraźniej przekroczyło to możliwości wyobraźni dziecka.
- Inni ludzie… oni… nie rozumieją, co to za choroba. Boją się…
- Oni też są potworami?
- Nie! …po prostu… ta choroba jest bardzo zaraźliwa i oni… boją się, że możesz zarazić innych ludzi…
- Czyli nie mogę się z nimi bawić? – łzy zalśniły w oczach dziecka. – Bo im zrobię krzywdę?
- To nie tak. Możesz się bawić, ale oni nie będą chcieli. To nie ty, tylko tamto stworzenie zaraża… tylko wtedy, kiedy się pojawia…
- To im wytłumaczymy… mogę ich nie dotykać! – zapewnił chłopiec.
- Synku…- zaczął Lyall zrozpaczonym tonem. – Nie zdążysz im tego wytłumaczyć. Uciekną, albo zrobią ci krzywdę. Niektórzy uwierzą w to, co przed chwilą sam myślałeś – że ta choroba zamienia kogoś w potwora… Ale wszystko będzie dobrze. Masz nas.
Nie było gorszego dźwięku nigdzie, na całym świecie. Już nigdy nie pozbędą się go ze swoich uszu. Ich synek skomlał. Chociaż i tak to określenie w pełni nie oddawało specyfiki odgłosu, który zdołał się przebić przez najsilniejsze zaklęcia wygłuszające Lyalla. Było to jakieś koszmarne pomieszanie potwornego krzyku z rozpaczliwym łkaniem. Upiornego księżyca nie przesłonił nawet najnędzniejszy obłoczek. Hope leżała przy drzwiach od piwnicy, podtrzymując je szczupłą dłonią, jakby mogła się w ten sposób przez nie przebić i szlochała bezgłośnie razem ze swoim synkiem. Lyall wymknął się natychmiast do salonu, nie zdążył jednak do niego wejść. Runął na dywanik w samym progu i kuląc się jak ranne zwierzątko, wepchnął sobie pięść do ust, by choć trochę stłumić wrzask rozpaczy. Po dłoni spływały mu wąskie stróżki krwi z miejsc, w które wbił zęby. Jego poznaczona lekkimi zmarszczkami twarz była całkowicie mokra od łez, spływających całymi strumieniami z głęboko osadzonych oczu. Chciał się zabić. Zrobiłby to niezwłocznie. Nawet wycelował już w siebie różdżkę, ale wtedy uderzyła go pogarda do samego siebie. Jego żona i syn nigdy nie potrzebowali go bardziej niż teraz i nawet jeśli to on był sprawcą ich nieszczęścia, nie mógłby w tej chwili zrobić im większej krzywdy jak pozbawić się życia. Musiał wziąć na siebie odpowiedzialność za to, co zrobił i być ich siłą. Jego uwagę przykuł odgłos szarpania klamki, więc zerwał się na równe nogi.
– Nie, Hope, nie możesz! – wrzasnął zasłaniając wejście do piwnicy swoim ciałem. Kobieta i tak nie zdołałaby otworzyć drzwi, ponieważ chroniły je potężne zaklęcia, ale wolał ją powstrzymać.
– Muszę iść do Remusa! – Jej jasne włosy sterczały tym razem we wszystkie strony, a w łagodnych, nieco zalęknionych na co dzień oczach, dostrzegł dziwny błysk, który przyprawił go o dreszcze. Hope przez cały wieczór nie uroniła jeszcze ani jednej łzy, choć jej ramionami wstrząsał co jakiś czas silny dreszcz rozpaczy albo szaleństwa.
– Kochanie – zaczął Lyall łagodnie, patrząc na jej śmiertelnie bladą twarz i podtrzymując lekko za ramię, w obawie, że lada chwila zasłabnie. – Tam jeszcze nie ma Remusa. Jeszcze jest za wcześnie. Przecież wiesz… tam jest teraz wilkołak…
– Przestań! – wrzasnęła kobieta. – Przestań, rozumiesz?! Tam jest mój syn, mój syn, mój synek, mój syn, mój syn!!! – krzyczała bezustannie, na oślep uderzając go pięściami w klatkę piersiową. Zdawało się, że coś w niej pękło, ponieważ słowa coraz bardziej roztapiały się w szlochu, aż w końcu Hope rozpłakała się na dobre, a siła ciosów znacznie osłabła, chociaż kobieta nie przestała powtarzać wciąż tych dwóch słów: „mój synek”. Lyall załkał krótko i przygarnął ją do siebie.
– Tak, kochanie. Ale przecież wiesz, że jeszcze nie możemy mu pomóc…
– Jestem matką. Moje miejsce jest przy nim! – głos Hope zabrzmiał niespodziewanie stanowczo. – Wpuść mnie!
Lyall zawahał się lekko. Nie był pewien jej zachowania.
– Wpuść mnie! – powtórzyła kobieta. – Chcę być z moim synem!
Za oknami już świtało, ale blade oblicze księżyca jeszcze nie całkiem zanikło . Trudno było stwierdzić, czy Remus już wrócił do ludzkiej postaci. Cisza, która nagle zapadła kilka minut temu mogła być bardzo zdradliwa, ale on też pragnął zobaczyć syna. Poza tym czuł, że Hope jest gotowa się na niego rzucić, gdyby tylko jej tego zabronił.
– Dobrze – szepnął. – Ale ja pójdę pierwszy.
Uniósł powoli różdżkę na wysokość piersi, wymruczał kilka przeciwzaklęć i najciszej jak umiał, uchylił drzwi. Poprowadził Hope po wąskich schodkach i potem długim korytarzem, starając się pilnować, by szła co najmniej kilka kroków za nim, całkowicie osłonięta jego ciałem. Był zupełnie gotów na śmierć. Szczerze mówiąc, nawet na nią liczył. Miał tylko nadzieję, że uda mu się powstrzymać Remusa na tyle, żeby jego żona zdołała się uratować i że chłopiec nigdy nie będzie się obwiniał za to, co się stało. Chciałby zdążyć go zapewnić, że wszystko jest dobrze, że skończyło się dokładnie tak, jak powinno. ..
– Lumos! – Czubek jego różdżki zalśnił białym światłem. Zatrzymał się przy kolejnych drzwiach i odwrócił do żony.
– Nie ruszaj się, dopóki ci nie powiem. – zażądał cicho, popychając ją lekko w stronę ciemnego kąta korytarza.
– Alohomorra! – wyszeptał stukając patykiem w drzwi i bardzo powoli je otworzył. W pomieszczeniu panowała ciemność. Wszystkie świetliki leżały rozgniecione na posadzce, jakby ktoś w szale zaczął je miażdżyć. Mech porastający ściany został w kilku miejscach zerwany, na kamiennym sklepieniu można było dostrzec ślady pazurów, a podłogę znaczyły duże plamy krwi. Zamarł na chwilę, szukając w półmroku Remusa. Cichuteńkie pojękiwanie zdradziło jednak kryjówkę chłopca, który próbował chyba schować się pod łóżkiem. Całe napięcie opadło z Lyalla, kiedy dostrzegł wątłe, poznaczone licznymi siniakami ciało dziecka. Przez klatkę piersiową chłopca przebiegały trzy, długie i głębokie rany. Niewielka krwawa linia, znaczyła też jego łuk brwiowy. Dookoła leżały strzępki podartego ubrania.
- Już po wszystkim, już po wszystkim!- Powtarzała Hope, tuląc Remusa do siebie. Chłopiec schował główkę w jej ramieniu wydając z siebie ciche popiskiwania. Lyall jednym ruchem oblał jego tułów niemal całą buteleczką cennego dyptamu (zostało im jeszcze tylko kilka kropel, a następną będzie mógł kupić, dopiero po wypłaceniu mu należności za przepracowane nadgodziny w przyszłym miesiącu). Rany zaczęły się natychmiast zasklepiać, toteż kolejnym, szybkim ruchem, mężczyzna narzucił na dziecko gruby, wełniany koc.
Coś bardzo złego stało się z ich synem. Stał się milczący, bał się wychodzić do innych dzieci i wpadał w ataki paniki, za każdym razem, kiedy choćby skrawek księżyca wychylał się zza chmur. Apogeum tych objawów nastąpiło, kiedy Andy Cane (rudowłosy dziesięciolatek z czarodziejskiej rodziny mieszkającej kilka kilometrów od nich, a zarazem najlepszy przyjaciel Remusa), pochwalił mu się swoim nowym, ruchomym modelem Drogi Mlecznej, która zawierała maleńkie, lśniące księżyce. Remus zastygł wtedy bez ruchu, po dłuższej chwili zaczął się trząść, a potem bez słowa wybiegł z domu Andy’ego i zniknął. Hope znalazła go dopiero po godzinie. Siedział zapłakany na brzegu leśnego strumienia, daleko od ich domu. Próbowała dowiedzieć się, co się stało, ale chłopiec nie odezwał się do niej ani jednym słowem, a uspokoiwszy się po kilku godzinach, udawał, że ta sytuacja w ogóle nie miała miejsca. Od tego momentu, nigdy nie pozwolił sobie na okazanie przed nią negatywnych uczuć. Hope nie miała tyle siły i kilka razy nie zdążyła otrzeć łez, kiedy Remus wchodził do pokoju. Chłopiec siadał jej wtedy na kolanach, przytulał i szeptał słowa otuchy:
- Nie martw się, mamo. Ta cała choroba jest bardzo przesadzona. To wcale aż tak nie boli. – To kłamstwo słyszała od niego setki razy. Na domiar złego, Lyall bywał ostatnio gościem we własnym domu. Biorąc wszelkie dodatkowe prace, jakie tylko wpadły mu w ręce, próbował podreperować nieco ich rodzinny budżet, który od czasu ataku na ich dom, znajdował się w opłakanym stanie. Nie zamierzali jednak pozwolić, by ich synkowi czegokolwiek zabrakło. Tymczasem kolejne przemiany Remusa stawały się coraz bardziej intensywne. Podczas ostatniej, nawet zaklęcia wyciszające Lyalla nie na wiele się zdały i po wiosce rozchodził się stłumiony ryk, a potem rozpaczliwe jęki. Następnego dnia chłopiec był straszliwie osłabiony i posiniaczony, ale uparł się, że chce pobawić się z kolegami na podwórku. Dotąd Hope i Lyall na próżno próbowali powstrzymywać dziecko przed przebywaniem w towarzystwie rówieśników, ale szybko przekonali się, że Remus jest lubiany jak zawsze i nikt nie domyśla się jego tajemnicy, więc tym razem, widząc promienny uśmiech na bladej twarzyczce chłopca, ulegli jego namowom.
Już po chwili, otulony kilkoma warstwami swetrów, ściskając w ręku poprzecieraną piłkę do mugolskiej gry w zbijanego, malec wyprysnął z domu.
- Podobno, w wiosce grasuje kwintoped! – Rozedrgany od ekscytacji szept Andy’ego Crane’a wywołał dreszcze na plecach siedzących wokół niego chłopców. Piłka już dawno leżała porzucona w pobliskich krzakach, a niebo pociemniało, zwiastując nadchodzącą noc. Drobne twarzyczki dzieci, rozświetlał słój wypełniony bladym, niebieskim światłem, które wyczarował im wcześniej starszy brat Andy’ego – Ray.
- Co to, kwintoped? – Zapytała przestraszona Ravletta Jones. Ponieważ była mugolaczką, która dopiero niedawno odkryła swoje magiczne zdolności, nie mogła znać mrocznej legendy o krwiożerczych potworach. Remus wytrzeszczył oczy na Andy’ego.
- Nie możesz o tym wiedzieć. – odpowiedział chłopiec. – To nie są historie odpowiednie dla dziewczyn!
Ravletta warknęła obrażona:
- Sam nie jesteś odpowiedni!
- Dobra, Andy, powiedz jej! – Żachnął się wyniośle Rawlis Butterbone, wysoki, płowowłosy chłystek. – Jak nie będzie mogła spać, to nie nasza wina!
Andy nachylił się, trzymając głowę prawie przy samym uchu dziewczynki, ale i tak cała grupa okolicznych dzieciaków zbliżyła się do niego, łowiąc chciwie każde jego słowo:
- Straszna historia…- wyszeptał z przejęciem. – Dawno temu pokłóciły się dwa klany. Jeden pokonał drugi, ale ten drugi nie zamierzał odpuścić… w zemście transmutował wszystkich członków zwycięskiej rodziny w straszliwe bestie. Mają pięć nóg zakończonych straszliwymi, krzywymi stopami, całe porośnięte są ciemnoczerwoną, szczeciniastą sierścią. Są nawet nieduże, ale piekielnie niebezpieczne…- zawiesił na chwilę głos – Najbardziej lubią ludzkie mięso. Zakradają się iii…
- Przestań, wiesz! – krzyknęła oburzona Ravletta, zrywając się na równe nogi. W jej głosie dało się wyczuć wyraźną nutę paniki – Łżesz! – oceniła z wyrzutem, po czym gwałtownie odwróciła się, smagając długimi, brązowymi włosami twarz Andy’ego i pomaszerowała w stronę swojego domu. Chłopcy zaśmiali się radośnie.
- Ale ma pietra! - Ucieszył się Benecius Volhid.
- Przecież kwintopedy żyją tylko na Wyspie Posępnej, dlaczego ją wystraszyłeś? – Zapytał Remus marszcząc brwi.
- Ale ona tego nie wie – Andy uśmiechnął się niewinnie. – Prawda jest jednak taka, że tutaj faktycznie dzieje się ostatnio coś niedobrego. Tata zabronił mi się oddalać od domu… takie hałasy niedawno dochodziły ze strony lasu, że aż nie mogłem spać – dodał już poważniej i wzdrygnął się.
- Jakie hałasy? – Zapytał Benecius, którego dom znajdował się najbliżej głównej drogi.
- Wycie i skomlenie. Tata powiedział, że to mogą być naprawdę niebezpieczne upiory, że zgłosi to do Ministerstwa i że jeśli oni z tym nic nie zrobią, to się wyprowadzimy.
Remus zbladł gwałtownie. Wyobraził sobie, jak Ministerstwo Magii odkrywa jego tajemnicę, rozdziela od rodziców i wywozi w bliżej nieokreślone, ale pełne chłodu miejsce. Jego mama by tego nie przeżyła. On też nie zamierzał. Z drugiej strony przyszło mu na myśl, że Ministerstwo być może zlekceważy donos ojca Andy’ego i jego przyjaciel się wyprowadzi. Straci go. Poczuł gorące łzy pod powiekami, więc zacisnął je z całej siły.
- Co ci jest? – Zainteresował się niespodziewanie Andy, patrząc z niepokojem na woskową twarz Remusa.
-C-co? Nie, nic…. Zamyśliłem się.
- Co ci się stało w rękę? – Dodał Andy, niby od niechcenia. Remus natychmiast zakrył dużego siniaka rękawem bluzy. Zeszłej nocy, jako wilkołak walił łapą w podłogę…
- Em… uderzyłem się, kiedy próbowałem sięgnąć książkę z półki…
- Aha… a w szyję? – Andy nie zamierzał ustąpić. Na szyi chłopca widniały dwie ledwo zasklepione rany – pozostałość bo wbijaniu pazurów we własne ciało.
- To sprawka kocura, którego wczoraj znalazłem przy studni – wymyślił Remus na poczekaniu. Atmosfera nieco się rozluźniła i po dłuższej chwili, chłopcy pożegnali Beneciusa i Rawlina. Andy Cane był bardzo cichy, kiedy odprowadzał Remusa pod dom.
- Słuchaj…- zaczął nagle, gdy jego przyjaciel już miał pukać do drzwi. – To nie jest w porządku. Możesz to gdzieś zgłosić. Pomogą ci.
- Co? – Remus stanął jak wryty. Był zupełnie zbity z tropu.
- Nie udawaj. Wszyscy tak robią w mugolskich filmach – chłopiec szarpnął ręką Lupina, odkrywając rękaw starej już, choć czystej i porządnej bluzy i ukazując jego siniaki w pełnej okazałości. – Tata cię bije.
- CO?!!! – Remus wytrzeszczył oczy na przyjaciela. – Nie! Nic z tych rzeczy! – zaprzeczył gwałtownie, czując narastającą panikę. – Mój tata jest super!
- To faktycznie trochę dziwne, bo skoro jest czarodziejem, mógłby to robić w bardziej wyrafinowany sposób, ale, Rem… możesz na mnie liczyć. Wyrzuć to z siebie.
Na czoło Remusa wypłynął zimny pot. Czuł się, jakby jego nogi były z waty.
- Nikt mnie nie bije! – Wykrzyknął i z niespotykaną dla siebie agresją wyszarpnął ramię z uścisku przyjaciela.
- Zrozum…. ja…- zająknął się, dławiąc szloch w gardle. Przecież Andy był jego najlepszym przyjacielem. Nigdy go nie zawiódł – wszystko ci opowiem, tylko proszę, nie skarż na mojego tatę… i nie myśl o mnie źle…
Gorące łzy spłynęły po policzkach chłopca.
- Co ty, Rem?! – Przerażony Andy chwycił go za ramię. – Możesz mi zaufać. Przecież wiesz, że cię uwielbiam… Pamiętasz co było, kiedy Benecius oskarżył cię o kradzież kilku galeonów? Tylko ja stanąłem po twojej stronie…
Remus łapczywie chwytał powietrze w płuca.
- Usiądźmy tu na chwilkę – wskazał duży kamień, który znajdował się na rozwidleniu dróg pomiędzy ich domami. Przyjaciel posłusznie przycupnął na niewygodnym wgłębieniu.
- Ja… po prostu jestem chory… bardzo… stąd te obrażenia.
- Chory?! Na co?! Chyba nie na smoczą ospę, co? Ona wygląda trochę inaczej. Mój wujek na to zmarł… Rem, nic się nie martw, nie boję się tego choróbska i będę przy tobie… wcale nie musisz umierać…
- Nie! – Chłopiec gwałtownie pokręcił głową. – Nie umrę… ale… Andy, pamiętasz tamtą noc, kilka miesięcy temu, kiedy zniszczono nasz dom?
- No pewnie! Podobno jakiś schwytany zbieg, chciał się zemścić na twoim ojcu. Ale super! – Andy wydawał się bardzo podekscytowany tymi dramatycznymi wydarzeniami.
- To był wilkołak. Ugryzł mnie – wypowiedziane z takim trudem słowa zabrzmiały niespodziewaną pustką i zawisły pomiędzy nimi nie wywołując żadnej reakcji.
- I co? – zapytał głupio Cane.
- Była pełnia. Jestem teraz taki jak on. To stąd te nocne hałasy. – nowa porcja łez zrosiła twarz małego Lupina. Jego kolega zbladł gwałtownie.
- Przecież to jest bardzo zaraźliwe! – niemal pisnął.
- Tak jak smocza ospa… ale to tylko w trakcie pełni, a mój tata zrobił wszystko, żeby zapewnić wszystkim bezpieczeństwo. Ja… Andy… ja się tak bardzo boję, to straszliwie boli! – Remus wyciągnął do przyjaciela dłoń, szukając u niego otuchy, ale chłopak odsunął się od niego gwałtownie.
- Jesteście nienormalni!!! To niebezpieczne! Przykro mi, że to cię spotkało, ale twoi rodzice powinni cię odseparować od normalnych ludzi!
Słowa, ale jeszcze bardziej panika w głosie Andy’ego z potworną siłą uderzyły chłopca w serce, odbierając mu na chwilę oddech. Nie spodziewał się takiej reakcji.
- Andy… proszę… nie mów nikomu…- jego stłumiony, przerywany gwałtownymi oddechami głos, przybrał błagalny ton.
- Chyba żartujesz! – żachnął się przyjaciel – O tym każdy musi usłyszeć, żeby móc bronić swoich bliskich. Inaczej wszyscy staniemy się tacy jak ty!
I Andrew Cane rzucił się biegiem przez pole, momentalnie znikając z oczu Remusowi.
- Przecież tak cię prosiliśmy, skarbie – zdruzgotany głos matki odbijał się od jego uszu powodując kolejne fale bólu.
- Zostaw go Hope! – Lyall zareagował wyjątkowo stanowczo – To nie jego wina…. idą tu – dodał już ciszej, spoglądając przez kuchenne okno. Remus próbował podążyć za wzrokiem ojca, ale ten odepchnął go gwałtownie od okna, a sekundę później szyba roztrzaskała się na kawałki. obok jego stóp poturlał się duży kamień.
- Remus, Hope zejdźcie do piwniczki! – krzyknął Lyall.
- Nie, tato…
- BEZ DYSKUSJI!!! – mężczyzna zacisnął mocniej dłonie na różdżce.
- Nie! Tato! Tatoo!!! –Remus wyrywał się z całych sił z uścisku matki, która przemocą zaciągała go do piwnicy – To moja wina!
- ALARTE ASCENDARE! – usłyszał jeszcze chłopiec i dostrzegł, jak jego dom z głuchym trzaskiem rozpada się na miliardy kawałeczków. Nie zdołały one jednak nawet się rozsypać, kiedy odpowiedział im niski głos Lyalla:
- Aresto Momentum! …Reparo Magnum! – Błysnęło srebrnym światłem. Pierwsze zaklęcie zahamowało wybuch , zatrzymując drzazgi ich domu na swoich miejscach, drugie zaś na nowo je ze sobą scaliło. Lyall Lupin stał naprzeciw drzwi wejściowych z miną, która mówiła, że nie będzie miał litości dla nikogo, kto przekroczy próg ich domu.
- W środku są ludzie, idioto! – krzyk ojca Andy’ego potoczył się po podwórzu.
- Lupin! – przed wejściem zatrzymała się spora grupa mieszkańców wsi. Był wśród nich nawet stary Bob Armlee, mugol, który wychowywał dwójkę swoich wnucząt - Nie zachowujmy się jak dzieci. Wyjdź, porozmawiajmy – Spokojny głos Drogo Cane kontrastował wyraźnie z jego zaciętą miną.
- To nie ja przyszedłem do waszych domów z małą armią – oznajmił Lyall. – Mój syn nie jest niczemu winien i nigdy nie stanowił dla nikogo żadnego zagrożenia. Zostawcie nas w spokoju.
- Nie stanowił zagrożenia? Twój syn, to tykająca bomba, która każdej pełni może zaatakować przypadkowych ludzi - Abelard Greenhild trzymał się za brodę, po której spływała cienka stróżka krwi.
- Powiedziałem ci już: milcz! – Stary Cane wydawał się bardzo rozgniewany. Najwyraźniej to on rozbił przed chwilą wargę Ablearda. – Lyall… rozumiem twój ból i bardzo nam przykro z powodu tragedii, która was spotkała… ale musisz zrozumieć, że to dla nas ogromne ryzyko… my też mamy dzieci…
- I dlatego mój syn ma takie warunki, które zapewniają wszystkim bezpieczeństwo…
- Tego nigdy do końca nie przewidzisz… Jesteś dorosły, musisz mieć wyobraźnię… najlepiej dla wszystkich będzie, kiedy zamieszkacie z dala od ludzi, a szczególnie innych dzieci…
- Wynoście się! – Wycedził Lyall.
- Nikt tutaj nie zamierza robić ci pod górkę – kontynuował uspokajająco ojciec Andy’ego. – Wszyscy cię od lat bardzo szanujemy… ale… jeżeli nie dasz nam wyboru… osobiście zgłoszę ministerstwu magii, co się stało z twoim synem…
- Wynoście się – powtórzył Lyall lodowato.
- Wrócimy tu za tydzień. Za 2 tygodnie jest pełnia. Nie mogę dać ci więcej czasu.
- I tak musielibyśmy sprzedać ten dom. – mruknął spokojnie Lyall, patrząc z niepokojem w oczy swojej żony. Remus siedział ze spuszczoną główką na wielkim, połatanym kufrze, który mieścił cały jego dziecięcy dobytek i zerkał co jakiś czas na duży, drewniany czarodziejski zegar, zdobiący od pokoleń ścianę ich opustoszałego teraz saloniku:
- Nie każdą siłę starość zniszczy! – Oznajmił głośnym, niskim głosem mechanizm, kiedy ciężka, mosiężna wskazówka przesunęła się na dwunastkę. Całymi latami, o pełnych godzinach po domu rozlegały się złote myśli, fragmenty literatury klasycznej, albo głębokie sentencje. Chłopiec kochał ten przedmiot najbardziej ze wszystkich rodzinnych staroci, które teraz przez niego, jego ojciec sprzedawał nieznanym sobie czarodziejom. Minęły dopiero 2 dni od wizyty mieszkańców wioski, ale najwyraźniej Lyall nie zamierzał zostawać tutaj ani chwili dłużej. A przecież Remus wiedział, jak jego rodzice kochali ten dom! Wszystko zniszczył! Nawet śliczny, niewielki kominek, w którym zawsze tlił się ogień, zionął teraz zimną pustką. Dwie, duże łzy spłynęły z zielonych oczu chłopca:
- Synku, to nic nie szkodzi… nie jesteś niczemu winien… - Lyall objął go ramieniem.
- Mogłem nie mówić Andy’emu – zaszlochał cichutko chłopiec.- mogłem mu nie mówić…
- To nie jest twoja wina! – tym razem, głos ojca był głośniejszy i zabrzmiała w nim pewna nuta ostrości. – To nie jest łatwe, żeby utrzymać taką tajemnicę. Przeprowadzamy się do miasta. Tam nikt nie będzie zwracał uwagi na nasze życie. Jest pełno czarodziei dookoła i każdy skupia się na sobie. Nasi sąsiedzi będą mugolami i nie mają pojęcia istnieniu magii, więc nie zorientują się na pewno, na co chorujesz. Będzie ci lepiej…
Lyall posłał zmartwione spojrzenie swojej żonie. Dobrze wiedział jak ona i Remus kochali ich dom...dom jego rodziny od pokoleń. Prawda była jednak taka, że i tak musieliby go sprzedać, żeby spłacić wszystkie pożyczki, które zaciągnął by Remus miał dostęp do najnowocześniejszych eliksirów, łagodzących objawy likantropii. Postanowił rozprawić się z tym trudnym zadaniem, jakim było pożegnanie z domem, metodą krótkiego cięcia. Dlatego sprzedał wszystko, całe wyposażenie. Zabierali jedynie rzeczy osobiste. On sam czuł się koszmarnie. Był mężczyzną, który nie zdołał zapewnić swojej rodzinie bezpieczeństwa i wygody. Cos ciepłego musnęło jego ramię. Dłonie Hope, wciąż były gładkie i delikatne jak u dziecka:
- To nic nie szkodzi Lyall. To tylko dom - powiedziała cicho.
***
Mijały dni, miesiące, a w końcu nawet lata. W tym czasie zmuszeni byli zmieniać adres zamieszkania tyle razy, że Remus przestał już liczyć. Miał teraz ponad dziewięć lat i z wielką tęsknotą spozierał na bawiące się na podwórku dzieci. Dzieliła go od nich gruba szyba, na którą Lyall rzucił zaklęcie wyciszające. Wszystko w ich mieszkaniach było zawsze naznaczone tym zaklęciem. Jak zwykle udawał przed matką, że po prostu jest znudzony, ale Hope, wyciągając złociste, maślane ciasto z piekarnika, doskonale wiedziała, jaki jest powód apatii jej synka. Skończyła opowiadać jak się poznali z jego ojcem i jeszcze raz posłała mu troskliwe spojrzenie. Żyli bardzo skromnie, gdyż leczenie Remusa pochłaniało większą część ich niemałego przecież dochodu. Gdyby nie cicha, ale regularna pomoc ze strony Ursuli i Gavina, nie byłoby ich stać nawet na codzienne posiłki. Oczywiście nie było już mowy o kolejnych dzieciach. Wszystkie swoje siły, Hope i Lyall wkładali teraz w zapewnienie chłopcu jak najlepszych warunków. Zresztą podarowanie mu rodzeństwa byłoby zanadto niebezpieczne. Hope nie miała już sił by martwić się o kogokolwiek poza Remusem, a skoro tak ciężko było uchronić przed jego metamorfozami obce dzieci, co dopiero by było, gdyby mieli to zrobić z własnym synkiem, albo córeczką, mieszkającą razem z nimi. Martwiła się jednak strasznie przemianą jaka nastąpiła w Remusie. Ze spokojnego, ale tak przecież radosnego dziecka, stał się milczący, smutny, coraz bardziej zamknięty w sobie...Wraz z Lyallem, w obawie przed kolejną konfrontacją, ograniczali mu kontakt z rówieśnikami, ale Hope nigdy nie zdobyła się na to, by zupełnie zabronić chłopcu zabawy na świeżym powietrzu. To on sam, najwyraźniej tak głęboko przeżył stratę Andy'ego, że nie miał już na to najmniejszej ochoty. Przesiadywał teraz całymi dniami w mieszkaniu, a jego jedyną rozrywką były krótkie wypady na zakupy z nią albo Lyallem. Starała się zapewnić mu jak najwięcej normalności. Chciała, żeby się rozwijał, więc kupowała chłopcu coraz to nowe książki mugolskie i czarodziejskie, które chłopiec pochłaniał nadzwyczaj chętnie, tak, iż wkrótce ciężkie tomy wypełniły prawie cały jego pokój. Zdawało się, że zastąpił smutną rzeczywistość, światem literatury do tego stopnia, iż sam uwierzył, że to jedno i to samo.
- Ja nigdy nie będę mógł mieć przyjaciół, mamusiu - oznajmił jej rozpaczliwym tonem, kiedy któregoś dnia postanowiła łagodnie zasugerować, by zaprosił do siebie synka sąsiadów. Zbliżały się jego dziesiąte urodziny. - Już nigdy nie popełnię tego błędu.
Hope poczuła, jak na dno serca opada jej wielka kula lodu.
- Kiedyś na pewno zmienisz zdanie...
- Nie. To zbyt niebezpieczne dla nich i dla mnie. Mnie nie wolno mieć przyjaciół. Dzisiaj już to rozumiem.
Zapadła ciężka, straszliwa cisza. Hope poczuła jak łzy cisną się jej do oczu.
- ....Mamo...ale czy...czy ja pojadę do Hogwartu? ... - to pytanie chłopiec niemal wyszeptał, oczekując na jej odpowiedź z wielkim lękiem. Kobieta miała wrażenie, że za chwilę jej serce eksploduje z bólu. Remus przeczytał ostatnio po raz trzeci całą Historię Hogwartu. Wiedział, że ma zdolności magiczne. Już jako dwulatek, chcąc pomóc jej w gotowaniu obiadu, transmutował udko kurczaka, w wielkiego pieczonego indyka. Od roku, Lyall udzielał mu prywatnych lekcji w domu.
- Ja...synku...ja...myślę, że to nie jest najlepszy pomysł. Tata będzie cię uczył w domu....czego tylko chcesz. - Dwie wielkie łzy spłynęły po policzkach chłopca, a jego broda zaczęła się niebezpiecznie trząść.
- Remus...
- Nic mi nie jest. Pójdę na chwilę do siebie - I zanim zdążyła zareagować, zniknął na schodach.
Wbiegł do swojego maleńkiego pokoiku i szlochając przytulił się do poduszki. Na dworze zaczął zacinać deszcz, choć wciąż jeszcze świeciło słońce, nadające kroplom na szybie złocistą barwę. Taka sama pogoda była, kiedy się tu wprowadzali miesiąc temu. Ale nie miało to dla niego najmniejszego znaczenia...

Komentarze