Część III "Wiedźmy i dziwolągi"
- Łucja
- 12 lut 2021
- 17 minut(y) czytania
Mark Evans był szczęśliwym człowiekiem. Nigdy nie ukończył żadnych studiów – życie generalnie go nie rozpieszczało. Codziennie chodził do pracy na dziesięć godzin, a kiedy ją opuszczał z bolącymi od dźwigania ciężkich wiader plecami, wracał do małego mieszkanka w starym i dość obskurnym ceglanym domku. Tam pospiesznie jadł ciepłą zupę, którą przygotowała dla niego Dahlia, jeśli akurat nie była na dyżurze w szpitalu, a potem razem z dziewczynkami szli na długi spacer wokół maleńkiego, brudnego stawu, który przypominał raczej przerośniętą kałużę. Tak, zdecydowanie był jednym z najszczęśliwszych ludzi na świecie. Myślał o tym, słysząc jak Petunia pluska wodą w roześmianą Lily, a Dahlia woła za nimi, by nie podchodziły za blisko brzegu. Owszem, zdawał sobie sprawę, że jego dziewczęta zasługują na więcej niż niewielkie lokum w brzydkim, przemysłowym miasteczku Cokeworth, gdzie musieli się przenieść dwa lata temu, kiedy to stary Trey Bobnerth, kierownik budowy szkoły wiejskiej w Babesville, bez ostrzeżenia rozwiązał z nim umowę. Było mu też przykro, że do tej pory, wraz z Dhalią, która pracowała jako pielęgniarka w jedynym okolicznym szpitalu, nie udało się choć trochę odbić finansowo. Wiedział, że przeprowadzkę z malowniczej wsi przeżywa szczególnie Lily, która odziedziczyła po nim romantyczną osobowość, ale przecież nie marzli ani nie głodowali, a dziewczynki rosły zdrowo i były pełne entuzjazmu. Mark kochał je nad życie. Do tej pory pamiętał to nerwowe oczekiwanie, na narodziny Lily. Petunia przyszła na świat ponad miesiąc za wcześnie i byli z Dhalią przekonani, że jej siostra również się pospieszy. Tymczasem ona zwlekała aż do 10 miesiąca ciąży, a sam poród był niezwykle ciężki. Mark nie potrafił w żaden sposób opisać uczucia ulgi i radości, kiedy dowiedział się, że jego żona i druga córeczka mają się świetnie. Czekał wtedy w korytarzu razem z Petunią, która za nic nie chciała słyszeć o odwiezieniu jej do domu, mimo, że szpitalny zegar wskazywał już godzinę 2.05. Dhalia obawiała się, że dziewczynka będzie trochę zazdrosna o niemowę, ale nie mogła się bardziej mylić. Petunia rozpłakała się ze szczęścia, jak tylko ujrzała jasną, rudą czuprynkę siostrzyczki i od tamtej pory aż do teraz były praktycznie nierozłączne. Starsza córka opiekowała się Lily, kiedy jego żona wychodziła na popołudniowe dyżury, a Mark musiał dłużej zostać w pracy. Kiedyś nawet zasłoniła ją własnym ciałem, gdy Lily przechyliła kubek z gorącą herbatą, od czego zostały jej na stałe dwie, nieregularne blizny na obojczyku. Lily nie mogła potem spać przez cały tydzień, obwiniając się o cierpienia siostry. Petunia była w ogóle bardzo podobna do Dhalii – chuda, o wąskiej buzi i jasnych, długich włosach, zdradzała zacięcie do gospodarowania domem – zawsze uczynna i twardo stąpająca po ziemi. Lily przedstawiała zupełnie inny typ dziecka. Urodę odziedziczyła częściowo po Marku (jasnorudy meszek szybko się przyciemnił i wkrótce dziewczynka mogła poszczycić się bujną, długą taflą łagodnie poskręcanych kosmyków w mahoniowym odcieniu), natomiast szmaragdowozielona barwa jej oczu była prawdopodobnie zasługą Genevieff – jego matki. Zdawało się też, że młodsza córka jest dużo wrażliwsza – była to jedna z nielicznych cech, które odziedziczyła po Dhalii. Kiedy już się na kogoś zezłościła, wykazywała się niezwykłą walecznością i dumą. Mark starał się wychować dziewczynki tak, by wiedziały, w życiu są pewne zasady, których absolutnie nie wolno łamać i w obronie których trzeba stanąć bez względu na cenę. Lily najwyraźniej wzięła sobie do serca te nauki.
- Lily, Petunia! Dość już! – Zawołała nieco ostrzej Dhalia. Wiedział, że martwi się, by dziewczynki nie zachorowały na grypę. Lato pomału ustępowało jesieni, i w szpitalu panowała prawdziwa epidemia. Pogoda była zdradliwa, bo choć tani asfalt, którym wylano alejki roztapiał się pod butami, to w powietrzu czuć było od czasu do czasu przejmujący chłód i ciężki zapach wilgoci.
- Mamo! – Zaprotestowała młodsza dziewczynka potrząsając kasztanową czuprynką. Dzisiaj kończyła 6 lat i najwyraźniej uważała, że w tym dniu należą się jej jakieś dodatkowe przywileje.
- Bez dyskusji, Lily! – Petunia po raz ostatni chlusnęła wodą w stronę siostry i podbiegła do rodziców. Oni jednak nawet tego nie zauważyli. Stali bez ruchu, wpatrując się w młodszą córkę ze zdumieniem. Lily stała przy brzegu, nie ruszyła się nawet o pół kroku, jednak krople wody, którymi Petunia chciała prysnąć jej w twarz, zawisły dookoła niej w powietrzu i skrząc się w słońcu stworzyły nad jej głową coś, co przypominało świetlistą aureolę. Lily śmiała się radośnie, muskając je paluszkami i wykonując zabawne piruety. Jeżeli w ich rodzinie, było cokolwiek niezwykłego, to były to właśnie takie dziwne wydarzenia, które czasami towarzyszyły Lily w zabawie. Mark nie martwił się tym zbytnio, bo nigdy nie powodowały one żadnego niebezpieczeństwa ani dla jego córek, ani dla osób postronnych. Poza tym tłumaczył sobie, że świat jest przecież pełen nieodkrytych jeszcze tajemnic fizyki i chemii, a dziecko ma zawsze wyjątkową więź z naturą. Pamiętał jak przez mgłę, że kiedy sam był bardzo małym szkrabem, potrafił jakimś cudem wydostać się z dziecinnego łóżeczka, mimo, że było ono ze wszystkich stron dość wysoko zabudowane.
- Chodź, Lily! – Dhalia szarpnęła dziewczynkę za rękę nieco bardziej stanowczo. Dopiero wtedy Mark zorientował się, że przyglądają się im z niedowierzaniem i niechęcią inni spacerowicze. Jakiś starszy pan, pokręcił z dezaprobatą głową i zniknął za zakrętem alejki. Dwóch robotników w jaskrawych, pomarańczowych kombinezonach, postukało się palcami w czoła, a dystyngowana kobieta z kilkuletnim synkiem, ostentacyjnie pociągnęła go w druga stronę, rzucając na Lily mordercze spojrzenie.
- Wariatka! – Zawołał na nią jakiś chłopak, na oko o 2-3 lata starszy. Petunia odwróciła się momentalnie i całej siły uderzyła piąstką w jego ramię:
-Odczep się od niej! – Wysyczała. Chłopiec już otwierał usta, kiedy Mark położył dziewczynce rękę na ramieniu:
- Petuniu, nie rozmawiaj z nieznajomymi. – Chłopak odwrócił się na pięcie i odszedł, a Mark przytulił do siebie córkę.
- Mamo, zobacz! Widziałaś jakie są śliczne?! – Wołała Lily, która wciąż wykręcała znad ramienia matki główkę, by nie stracić z oczu wiszących w powietrzu kropli wody.
- Lily, tyle razy cię prosiłam, żebyś nie robiła takich rzeczy przy ludziach.
- Ale ja nie chciałam! – zapewniła gorliwie dziewczynka. – One same tak zawisły!
Petunia podążyła za nią wzrokiem dokładnie w momencie, w którym część kropli wreszcie opadła, dzwoniąc cichutko w powierzchnię stawu. Nikt nie zwrócił uwagi jak zaciska dłonie w piąstki. Lily Evans zrobiła to znowu. Zrobiła, pomimo tego, że Petunia tyle razy ją prosiła, by zachowywała się normalnie… Petunia nie potrafiła dokładnie nazwać emocji, które towarzyszyły jej po każdym takim dziwacznym wydarzeniu, które Lily najwyraźniej w jakiś sposób do siebie przyciągała. Z jednej strony narastał w niej niepokój – bardzo zależało jej na tym, by mieszkańcy okolicy mieli o nich dobre zdanie (nie znosiła wytykania palcami i wyśmiewania), poza tym coraz trudniej było jej w tej sytuacji bronić Lily przed ewentualnymi atakami i udawać, że wszystko jest w porządku. Pewien rodzaj ekscytującego lęku rodził się także dlatego, że Petunia nie wiedziała czego się spodziewać – teraz padło po prostu na wiszące w powietrzu krople wody, ale co się stanie, kiedy jej siostra na przykład podpali dom? Nie potrafiła jednak nie patrzeć na to wszystko bez pewnego podziwu. Wszystko, co robiła Lily miało swój specyficzny urok, a jednocześnie niezwykle podniecającą nutkę tajemnicy. I wreszcie, w głębi serca, Petunia usilnie próbowała zrozumieć w jaki sposób dziewczynka robi te wszystkie rzeczy? I dlaczego ona sama nie potrafi za nic jej naśladować? Zawsze, kiedy zadawała to pytanie, jej młodsza siostrzyczka odpowiadała coś w stylu: „Przecież to bardzo proste! Spójrz! Musisz się bardzo skupić i wyobrazić sobie zginające się płatki…. i wtedy kwiaty się rozchylają!” . Ale chociaż Petunia wpatrywała się w bukiet pąków dzikiej róży tak intensywnie, że oczy zaszły jej łzami, a ze swoich myśli wyrzuciła wszystko, co nie było otwierającymi się różami, to płatki ani drgnęły. I w końcu do niej dotarło. Lily nie chce jej tego nauczyć. Lily chce być wyjątkowa.
- Przecież to tylko dziecko! Jak chcesz jej wytłumaczyć, że to co robi nie jest normalne?
- Po prostu! – głos matki potoczył się po kuchni. Znowu się kłócili. Znowu przez Lily. Petunia przycisnęła policzki do poręczy schodów, chciwie łowiąc każde słowo tej wymiany zdań.
- Kochanie, nasza córka nikomu nie robi krzywdy….
- Na razie. Mark, ona nad tym nie panuje. Poza tym musimy ją chronić. Pani Glames rozpowiada, że Lily jest psychicznie chora.
- Guzik mnie obchodzi pani Glames! To stara plotkara! – tata był wyraźnie zirytowany tym argumentem.
- Mark, tu nie chodzi o nią. Tak będą reagować wszyscy. Ja też uważam, że to co robi Lily jest niesamowite i piękne, ale ona robi sobie krzywdę. Nie dadzą jej tu żyć. A cierpieć będzie tez Petunia. Pomyśl o niej! – Dhalia popatrzyła wymownie na męża. Mark sapnął, charknął, ale chyba w końcu coś do niego dotarło, bo niechętnie pokiwał łysą głową. Petunia poczuła głębokie wzruszenie. Czyli jednak, chociaż dla mamy trochę się liczyła!
- Dobrze. Ale nie zgadzam się, by ona czuła się zmuszona do udawania kogoś innego, albo poczuła się gorsza. Bądźmy delikatni.
- Przecież to oczywiste – Matka położyła drobną dłoń, na jego szerokim barku. Mark pocałował ją w policzek i czując coraz bardziej pulsujący ból w kręgosłupie, powlókł się ociężale w stronę schodów. Petunia poderwała się natychmiast, ale nie zdążyła w porę umknąć.
- Co tu robisz, skarbie? - W głosie ojca usłyszała wielką troskę i ani cienia gniewu. - ...Słyszałaś?
Nie czekając na jej odpowiedź, wziął ją na ręce i przytulił.
- To nic takiego. Nie kłócimy się już z mamą. wiesz, że kocham ją tak samo jak was i ani ja, ani mama, nigdy was nie zostawimy.
Petunia chciwie wtuliła się w szyję mężczyzny, ściskając ją mocno.
- Nic się nie martw. Zmartwienia, to zadania moje i mamy.
- Tatusiu, czy Lily jest psychicznie chora? - wyszeptała z lękiem w jego ramię.
- Skąd! Tak mówią ludzie, którzy nawet nie próbują dostrzec na tym świecie niczego poza czubkiem własnego nosa i niepowodzeniem sąsiadów....popatrz na mnie...Lily jest bardzo dobra i potrafi robić wiele przepięknych rzeczy. Ja też nie wiem jak to robi, zresztą podobnie jak ona sama, ale wiem jedno - to jest niezwykłe. Nie robi nikomu krzywdy i zachowuje się bardzo normalnie. Ona po prostu...po prostu ma rzadki talent, i tyle. ..
- A ja dlaczego nie mam? - Mark uśmiechnął się lekko.
- Ja też nie - wyszeptał do ucha swojej córeczki - Chyba musimy pogodzić się z faktem, że jesteśmy obrzydliwie zwyczajni.
Petunia zachichotała.
- Zresztą pamiętaj, kochanie, że jesteśmy rodziną i cokolwiek się stanie musimy sobie pomagać, dopóki tylko nikt nie robi niczego złego...
- Przecież nie odmówiłabym nigdy pomocy Lily, tato.
- Wiem, Tuniu...Ty też jesteś wyjątkowa....no, zmykaj do łóżka!
Petunia w stanie euforii podbiegła do drzwi ich pokoju, jednak powstrzymała się w ostatniej chwili przed uderzeniem w nie z hukiem. Było późno i Lily na pewno już spała. Najciszej jak zdołała, uchyliła je i przemknęła do swojego łóżka.
- Tuniu? - spod grubej, puchowej kołdry, wychyliły się roziskrzone, szmaragdowe tęczówki jej siostry. - Tuniu, nie uwierzysz! Widziałam SOWĘ! - wyartykułowała w skrajnej ekscytacji, jakby opowiadała co najmniej o wizycie prezydenta.
- Niemożliwe. Sowy nie latają po miastach, Lily! - rzuciła w jej stronę rzeczowo i spokojnie. Lily wydęła wargi:
- Ta najwyraźniej ma inne upodobania. Była duża i biała, a w dziobie coś trzymała...wyglądało jak papier...
- Lil, co ty opowiadasz! - Żachnęła się Petunia - To nie jest możliwe. Przyśniło ci się.
- Wcale nie! ....To takie cudowne! Myślałam, że to będzie takie nudne, brzydkie, brudne miasteczko i byłam zrozpaczona, że się przeprowadzamy, ale tu się dzieje tyle fascynujących rzeczy ,Tuniu! Kilka dni temu, obserwowałam bardzo intrygującego staruszka, który był ubrany w długą, powiewającą szatę i kompletnie niedopasowane ciuchy - damskie bambosze, pognieciona marynarkę, taką, których juz dawno nie szyją i do tego jaskrawożółte dresy...ale zachowywał się bardzo elegancko i kłaniał się wyniośle ludziom na ulicy...a oni nie zwrócili na niego nawet uwagi. - zasmuciła się dziewczynka. Petunia otworzyła usta by na nią krzyknąć. Nienawidziła, kiedy ktoś tak zmyślał. Wychodziła bowiem z bardzo logicznego i niezwykle dojrzałego założenia, że skoro człowiek nie ma wpływu na prawa rządzące światem (np. prawa natury), to powinien się zwyczajnie z nimi pogodzić, a takie fantazjowanie niczego nie zmieni. Jest jedynie przejawem irytującej naiwności i zwyczajnej słabości ducha. Lepiej zająć się tą niewielką częścią istnienia, na którą mamy jakiś wpływ - rodzina powinna być zadbana, dobrze najedzona, dom sprzątnięty, a pies sąsiadów w budzie. Opowieści Lily budziły w niej zresztą dziwny, bolesny rodzaj niepokoju. Nie bała się ich, ale w jakiś sposób burzyły one jej poukładany, dobrze poznany świat i sugerowały, że jest jeszcze jakaś inna część rzeczywistości, do której na domiar złego ona nie jest zdolna wejrzeć. Petunia nabrała ze świstem powietrze, jednak zaraz się rozmyśliła i zamknęła buzię. Lily była jeszcze mała (trzeba tu nadmienić, iż Petunia uznawała swój wiek 9 lat za niezwykle dojrzały i nobilitujący ją do pewnej godności), próbowała najwyraźniej jakoś oswoić sobie nowe miejsce zamieszkania. Prawdopodobnie tęskniła do babci Genevieve, która została na gospodarstwie, twierdząc, że swojej ojcowizny nie porzuci nigdy, mimo, że za rok skończy 101 lat. Poza tym w szczebiocie dziewczynki niektórzy dostrzegali pewien rodzaj uroku. Petunia nie podzielała ich opinii, ale lubiła, kiedy ktoś chwalił jej siostrę. Podeszła więc do jej łóżka i narzuciła jej kołdrę na głowę :
- Śpij - mruknęła z uśmiechem. Lily podniosła się i uściskała ją mocno.
- Ty też. Booo powiieeem maaamie! - zaśpiewała ze śmiechem. Zabolało ją, że Petunia nie uwierzyła w jej historię, ale znała ją nie od dziś i rozumiała, że siostra ma zupełnie inny charakter. Nie chciała się już dłużej z nią sprzeczać, bo nienawidziła kłótni z Petunią. Westchnęła więc ciężko i opadła na poduszkę.
Lily Evans wzięła kilka głębokich wdechów i ruszyła dalej, poboczem prosto w ciemność. W oddali zagrzmiało, a od czasu do czasu czuła na swoich policzkach pojedyncze drobniutkie krople zwiastujące nadchodzący deszcz. Wzdrygnęła się lekko. Miała na sobie jedynie dużą bluzę taty i wytarte jeansy. Mimo to, nie chciała zawracać. Robert Glamrove z czwartej klasy nie mógł mieć racji. Nie mógł. Na pewno powiedział jej to wszystko złośliwie, bo zdenerwował się, że stanęła w obronie tamtej dziewczynki… Mimo wszystko musiała to wiedzieć, a babcia Genevieve nie zatai przed nią prawdy, jeśli Lily wprost o to zapyta. Tata postąpiłby inaczej, bo za bardzo przejmował się tym, co one z Petunią myślą i czują. Lily wzdrygnęła się na wspomnienie całej sytuacji. Miały właśnie z Petunią długą przerwę i zabierały się za śniadanie. Pani Evans zapakowała im dodatkowo po jogurcie brzoskwiniowym, co oznaczało, że tata dostał niedawno wypłatę. Na dodatek jej literki stawały się coraz kształtniejsze i Lily dostała „A” za narysowanie lasu na plastyce. Dzień zapowiadał się więc wspaniale. Wtedy jednak na szkolnym korytarzu powstał straszliwy harmider.
- Zostaw! Zostaw mnie! – Piszczała jakaś dziewczynka. Prawdopodobnie przyszła tu z bratem, bo wydawała się zbyt mała jak na uczennicę jedynej szkoły podstawowej w Cokeworth. Obok niej, siostry Evans dostrzegły wściekle rudą czuprynę starszego o rok Roberta Glamrove, który usiłował wyrwać dziewczynce trzymany przez nią zeszyt:
- No nie bądź taka małolata! Pokaż co tam szkicujesz! To twój pamiętnik?! Widziałem jak wkładasz tam zdjęcie… swojego chłopaka czy to był twój brat?!
Petunia położyła dłoń na ramieniu Lily w uspokajającym geście. Ale Lily nienawidziła krzywdy słabszych.
- Zostaw ją głupku! – warknęła zbliżając się do Roberta, któremu oczy zaświeciły się złośliwie na jej widok.
- O! Jest i nasz płomyczek! Chcesz zostać bohaterem? - Lily próbowała go uderzyć, ale chłopak z paskudnym chichotem złapał ją mocno za nadgarstek i boleśnie go wygiął.
- Ałaa, puszczaj! – Petunia pobiegła po nauczyciela. Robert, wciąż wykręcając jej rękę, kopnął złośliwie w zostawiony na ławce kubeczek z jogurtem, który wylał się na błyszczącą posadzkę. Lily miała dość. Nie wiedziała czy bardziej się go boi czy na niego złości. Zamknęła oczy, czując, że ból nadgarstka jest już nie do zniesienia i zaraz usłyszy trzask łamanej kości. Ale wtedy wydarzyło się coś jeszcze gorszego. Uścisk chłopaka zelżał, a zamiast miażdżących kleszczy jego palców, Lily poczuła na skórze coś oślizgłego i niezwykle wiotkiego. Po korytarzu rozległ się wrzask. Otworzyła oczy. Robert Glamrove przyciągnął do piersi dłoń, która teraz przypominała jednak bardziej żabie udko.
- Coś ty zrobiła?! – Wrzasnął spanikowany.
- To nie ja! – odkrzyknęła ze strachem, choć w głębi serca jakiś cienki głosik podpowiadał jej, że to właśnie ona. Lily łapczywie wciągnęła powietrze w płuca. W tym samym momencie, dłoń Roba wróciła do swoich dawnych kształtów. Chłopiec dyszał ciężko. Popatrzył na nią już zupełnie innym, przenikliwym, a zarazem pogardliwym wzrokiem:
- Wiem czym jesteś! – wysyczał w jej stronę. – Jesteś wiedźmą!
- Nieprawda! – Żachnęła się Lily.
- Właśnie, że tak. To się dziedziczy u kobiet. Pewnie masz to po matce, albo babce. Wariatka!
Nikt nie uwierzył Robertowi i kilkorgu innym dzieciom, kiedy opowiedzieli zadyszanej pani Maggs, co się dokładnie stało. Młoda nauczycielka uznała przemianę ręki chłopca za wytwór dziecięcej wyobraźni. Ale Lily nie potrafiła o tym zapomnieć. Jej mama nigdy nie przejawiała magicznych zdolności, więc trop prowadził do babci. Rose Bloomshine – matka Dhalii, już nie żyła, ale w swoim życiu nigdy nie wykazała się choćby odrobiną otwartości na niezwykłe wydarzenia. Jako osoba niezwykle konkretna i ceniąca logikę, głęboko pogardzała wszystkim, co jej przeczyło, toteż Lily była pewna, że jej kandydaturę na wiedźmę można zdecydowanie odrzucić. Została tylko babcia Genevieve. Wiedziała, że rodzice nie zgodzą się do niej jechać, a starsza pani nie posiada telefonu (na cóż jej na stare lata, takie kontrowersyjne wynalazki!) . Tego dnia Petunia zostawała na dodatkowych zajęciach z kaligrafii, a Lily miała odgrzać przygotowany wcześniej obiad. Zamiast tego próbowała nabazgrać na kartce kilka słów wyjaśnienia, dlaczego państwo Evans nie zastaną jej w domu po powrocie. Jej literki wciąż pozostawiały jednak wiele do życzenia, więc naszkicowała pospiesznie siebie, spieszącą do domu babci w oddalonej o kilka mil wiosce Babesville. Nie miała pieniędzy na autobus, więc ruszyła od razu w nadziei, że do zmierzchu zdąży osiągnąć swój cel. Nie przewidziała tylko, że zabłądzi. Przygotowana przez nią mapka prostej, przecież drogi, okazała się niewystarczająca. Co prawda jakąś godzinę temu udało jej się w końcu opuścić miasteczko, ale wciąż sporo zostało do przejścia. Przyszło jej do głowy, że mogła wybrać na podróż cieplejsze i jaśniejsze ciuchy, bo już kilka razy o mało nie została potrącona przez samochód. Ale auta dziwnym trafem omijały ją w ostatniej chwili. Aż do tamtego momentu. Zapatrzona, w najbliższy drogowskaz, nie zauważyła rozpędzonej ciężarówki. Auto stanęło jednak, nie wydając z siebie żadnego dźwięku, tuż przed nią, tak, że zderzak musnął jej nos. Tym razem była pewna, że jej zdolności nie mają z tym nic wspólnego.
- Cholera!- Usłyszała zza uchylonej szyby. – Przecież wczoraj ładowałem ten przeklęty akumulator!
Nie tracąc ani chwili, Lily czmychnęła z zasięgu wzroku kierowcy, który nawet nie zorientował się, że zepsuty akumulator uratował właśnie życie małej, rudowłosej dziewczynce. Zrobiło się już zupełnie ciemno, bolały ją nogi, była zmarznięta i po raz pierwszy poczuła przejmujący strach, jednak wciąż, uparcie szła dalej. W głębi serca, nie miałaby nic przeciwko, gdyby okazało się, że potrafi czarować. To byłoby tak ekscytujące! Do tej pory Lily, starała się powstrzymywać swoje zdolności (a przecież potrafiła na przykład otwierać kwiaty, nawet ich nie dotykając!), by oszczędzić rodzicom ewentualnych nieprzyjemności i nie drażnić Petunii- jej siostra miała zupełnie inny charakter, ale były tak bardzo zżyte! Petunia nigdy nie miała innych przyjaciół, poza Lily.
- Gdzie jest?! - Tata wyrwał skrawek kartki z rączek zapłakanej Petunii. Próbowała się z nim skontaktować wcześniej, nawet dotarła do szpitala, w którym pracuje mama, ale tam, srogi lekarz wygonił ją sprzed drzwi . Mama asystowała tego dnia przy trudnej operacji. Płakała długo, nie wiedząc, na której budowie powinna szukać taty. Ale z czasem jej lęk i rozpacz zmieniły się w irytację, a potem w gniew. Jak ona mogła! Jak mogła im to zrobić! Nic nie usprawiedliwiało głupiego zachowania tej smarkuli.
- M-myślę, że poszła do babci.
- Przecież to 4 mile stąd! Już jest ciemno i leje deszcz!
- Tato! Nie idź! Poszła, to niech teraz się męczy. Tato! …TATO! - Ale Mark narzucił tylko kurtkę i wyszedł. Nawet nie obejrzał się w jej stronę.
Severus Snape schował różdżkę swojej matki do kieszeni. Był bardzo chudy, więc przyczajenie się za drzewami nie sprawiało mu większych trudności. Nie bał się także o złamanie prawa – był dzieckiem, mógł czarować ile tylko chce, a nikt nie zarzuci mu umyślności. Tym głupim urzędnikom do głowy, by nie przyszło, że niespełna 7-latek jest w stanie świadomie używać konkretnych zaklęć. On jednak nauczył się tego już w wieku 5 lat. Nie miał zbyt wiele innych rzeczy do roboty w tym smutnym jak cholera, mugolskim miasteczku. Do niedawna żył w przekonaniu, że jest tutaj jedynym czarodziejem… ale wtedy zobaczył nad stawem tę rudą dziewczynkę i już wiedział, że są razem. Będą razem. Była niezwykła – bardziej niż mogłaby przepuszczać, ona albo jej rodzice. Poza tym, że była czarodziejką, jej magia miała bardzo unikatowy charakter… no i w jej buzi kryła się dziwna słodycz. Severus nie wiedział czy mógłby ją nazwać „ładną” – to słowo wydawało się dziwnie trywialne w stosunku do delikatnej urody Lily Evans. Wiedział już, że tak się nazywa, bo od tamtego pamiętnego popołudnia obserwował ją często. Było to dużo ciekawsze zajęcie niż wysłuchiwanie awantur rodziców w domu, położonym w najbardziej obskurnej i patologicznej dzielnicy Cokeworth. Z drugiej strony bał się zagadnąć Lily. Wiedział doskonale jak wygląda i co sobą reprezentuje w brudnych, niedopasowanych ciuchach. Odgarnął tłuste, długie włosy z czoła i raz jeszcze wyjrzał zza wiekowej sosny, by upewnić się, że rzucił skuteczne zaklęcie hamujące i tej małej nic się nie stało. Zastanawiał się przez chwilkę nawet, czy do niej nie podejść, ale wtedy dostrzegł jej ojca, który głośno przywołał ją do siebie, a potem okrył swoją kurtką i przytulił rozpaczliwie do piersi. To było takie dziwne! Był pewien, że ten facet uderzy Lily, albo co najmniej ją zruga (tak uczyniłby jego ojciec, gdyby to Severusowi przyszło do głowy uciec z domu). Nieobecności Severusa z pewnością nikt dotychczas nawet nie odnotował. Mark Evans, wciąż przyciskając główkę córki do ramienia, tłumaczył jej coś z zaangażowaniem. Snape usłyszał tylko pojedyncze słowa: babcia, zwyczajna, wierzyć. A więc jego rola jest tutaj skończona. Severus nie lubił rodziców Lily Evans, a szczególnie jej starszej siostry, ale wyglądało na to, że ci mugole rzeczywiście darzą dziewczynkę jakimś rodzajem przywiązania, toteż uznał, że w tej chwili będzie ona najbezpieczniejsza i najspokojniejsza właśnie w ich towarzystwie. Czuł całym sobą, że Lily jest jakby z zupełnie innego, jaśniejszego świata niż on. Nie podobała mu się jej naiwna wiara w ludzkie dobro, jej pozbawione poczucia własnej wartości przywiązanie do tych mugoli, ani bardzo dziecinna chęć pomocy wszystkim – zupełnie jakby myślała, że w potrzebie oni jej także pomogą. Nie potrafił jednak nic na to poradzić… zresztą nie był do końca pewien czy faktycznie tego chce. Ruszył więc powolnym krokiem z powrotem do domu. Po drodze, kiedy już znalazł się na swojej dzielnicy, napotkał kilku chwiejących się pijaków i jakąś tanią prostytutkę, która szukała klienta nieopodal zepsutego i dawno nieużywanego młyna. Wszędzie śmierdziało starym olejem i rybami. Nie bał się tych ludzi. Pogardzał nimi. Mugole byli tacy słabi, tacy głupi. Mógłby ich położyć na ziemi jednym, krótkim machnięciem różdżki jego matki, jednak nauczył się już dawno temu tłumienia w sobie wszelkich emocji, panowania nad nimi i krycia wszelkich uwag w głębi swojej głowy… co prawda akurat zniknięcie swojej różdżki, Eileen Snape pewnie już zauważyła i srodze mu się za to oberwie, ale Severus nie przejmował się tym zbytnio. Matka była bardzo nietypową kobietą. Wydawała się wiecznie na coś obrażona i niewiele rzeczy było w stanie ją zadowolić. Z jednej strony chłopiec żywił do niej wielki żal lub wręcz niechęć, a z drugiej, tak jak i ona, pogardzał swoim ojcem, traktując ją jako jedyną istotę w domu, godną jego uwagi. Dotarł do Spinners End, uchylił skrzypiące drzwi swojego domu i rozejrzał się po saloniku. Wokół walało się pełno śmieci i pustych butelek – ojciec-mugol znowu leczył swój kompleks niższości alkoholem, wyzywając matkę i jego samego od dziwolągów, a ona mu na to pozwalała, na każdym kroku akcentując swoją wyższość i niezadowolenie z męża. Severus nie rozumiał dlaczego ci ludzie byli razem. Eileen poślubiła Tobiasza bardziej z dziwnie rozumianego rozsądku niż z jakiejkolwiek namiastki uczucia, kiedy była już z synem w piątym miesiącu ciąży. Połączyło ich zresztą też coś dziwnego, ale zdecydowanie nie była to ani miłość ani nawet zauroczenie. Jako matka, była równie chłodna, apatyczna i wiecznie niezadowolona, co w relacji małżeńskiej. Zdawało się, że ta żylasta kobieta, o ziemistej cerze, nie była w stanie przezwyciężyć jakiegoś rodzaju patologicznej bezradności życiowej. O wszelkie zaniedbania obwiniała natomiast Tobiasza i jego „żałosne mugolstwo”. Severus mył się raz w tygodniu w metalowej misce, w której na co dzień mieszkało kilka dorodnych pająków, bo tylko raz na tydzień w domu była woda, a w brudnej, małej wannie widniały co najmniej dwie dziury. Wystarczyło jedno machnięcie różdżki, albo godzina niezbyt wymagającej męskiej pracy, by to naprawić, ale nikt się tym za bardzo nie przejmował. Eileen nie podejmowała żadnej pracy, oskarżając męża o bycie darmozjadem, więc w domu brakowało nieustannie pieniędzy, ale i tak, przy odrobinie dobrej woli, mogłaby wybierać dla syna nieco lepiej dobrane ubrania, spośród tych, które oferowało im mugolskie Stowarzyszenie Dobroczynne „Miej Nadzieję”. Ponieważ rodzice nieustannie się kłócili, nie zwracając na niego większej uwagi, nauczył się w końcu „wyłączać”, zamykać w swoich myślach (czasem zdawało mu się nawet, że w tej zadumie zaczyna słyszeć cichutki bieg myśli innych ludzi, lecz była to zapewne jedynie gra jego wyobraźni) , albo po prostu uciekał na zewnątrz i włóczył się po miasteczku bez celu. Tak było aż do tamtej chwili. Zbliżały się jego 7 urodziny i mama przyniosła do domu jakieś pudełko, zamiast kolejnej porcji obrzydliwej odzieży. Severus odnotował natychmiast, że rysunki na pudełku poruszają się, czyli nie był to dar od stowarzyszenia, ale jakiś upominek od magicznej rodziny. Eileen rzuciła mu obojętnie pudełko, tłumacząc, że „ten mały Max Breem uznał, że ten prezent gwiazdkowy jest beznadziejny i oddał go swojej matce’. Bajecznie bogata kobieta, która kiedyś przyjaźniła się z Eileen w Hogwarcie, postanowiła ją wesprzeć tym jakże hojnym podarkiem. Severus odczytał podskakujące literki na opakowaniu: „Zestaw Małego Mistrza Eliksirów”, po czym zawiedziony rzucił je na łóżko. Był pewien, że w pudełku znajdują się jakieś księgi przydatnych zaklęć, magiczne słodycze, albo choćby namiastka pierwszej różdżki. Ale tamtego wieczora wybuchła jeszcze większa niż zwykle awantura i chłopiec nie potrafił wyrzucić ze swojej głowy wrzasków matki i ojca. W końcu uznał, że skoro i tak nie zdoła zasnąć, to warto coś zrobić z tym czasem. Była druga w nocy, kiedy w oczy rzucił mu się właśnie dziecinny zestaw do eliksirów. Przy trzeciej próbie uwarzenia eliskiru bąblowego, zorientował się, że dołączone receptury są niepełne a w niektórych miejscach wręcz błędne. Postanowił przygotować eliksiry na swój sposób i zobaczyć jakie efekty wywołają poszczególne zmiany…. a potem nagle zrobiło się rano. Podręczny zestaw eliksirów towarzyszył mu również następnej nocy, a później następnej i kolejnej, aż przestał mu wystarczać. Sięgnął więc po rozlatującą się biblioteczkę matki, wyciągając stamtąd wszystko, co w jakimkolwiek stopniu mogło dotyczyć warzenia mikstur. Jego ponure życie zaczęło kręcić się wokół śledzenia Lily Evans, skomplikowanych receptur, fascynującej potęgi, którą oferowała magia, z pogranicza tego zakazanego i zdemonizowanego przez większość czarodziei rodzaju i domowych awantur, w czasie których nikt nie zwracał uwagi ani na niego, ani na fakt, że coraz częściej zaczyna przewidywać ruchy swoich rodziców… na przykład wtedy, kiedy, w ostatniej chwili powstrzymał matkę przez transmutowaniem ojca w dorodną ropuchę:
- Nieprawda. Nie przestanie wtedy uprzykrzać nam życia! – a może ona po prostu w emocjach wypowiedziała tę nadzieję na głos?....

Komentarze