Część V "Pyszna katastrofa"
- Łucja
- 12 lut 2021
- 17 minut(y) czytania
Peter Pettigrew przewrócił się niespokojnie na drugi bok. Noc powoli witała świt, a on wciąż nie zmrużył oka. Rzadkie, słomiane włosy poprzyklejały mu się do spoconego czoła, a pidżama oblepiła każdy skrawek pulchnego ciała. Odkąd pamiętał, miał lekką nadwagę. Nie przeszkadzało mu to bardziej niż cały szereg pozostałych wad, którymi los hojnie go obarczył. Przynajmniej tak twierdziła mama. Pani Pettigrew była całkowicie wpatrzona w synka...dopóki nie okazało się, że nie posiada on takiego talentu jak jego starsza siostra i w ogóle w wielu kwestiach odstaje od swoich rówieśników. Kobieta wychodziła z założenia, że silną ręką nauczy chłopca niezbędnej dyscypliny i pracowitości. Ale Peter nie był leniwy. Po prostu nie dawał sobie rady. Dzięki metodom wychowawczym matki nauczył się jednak doskonale jednej rzeczy: mówienie prawdy nie popłaca. Bez względu na to czy przyznał się do jakiegoś przewinienia (a przewinieniem mogła być np. zbita szklanka, lub inny drobiazg) czy też do końca szedł w zaparte i tak dostawał karę albo klapsa. Zrozumiał więc, że za pomocą kłamstwa może nieco zyskać na czasie i odwlec nieprzyjemną chwilę choć o kilka minut, toteż nie czynił sobie żadnych wyrzutów z nieustannych łgarstw.
Teraz zaś tarzał się po łóżku w skrajnej panice. Wczoraj wieczorem nastąpił splot pechowych wydarzeń. Kiedy wszedł do mieszkania na przedmieściach Londynu, okazało się, że pani Profford - jego nauczycielka z mugolskiej szkoły, do której zmuszano go uczęszczać w celu nauki czytania i pisania, osobiście zatrzymała panią Pettigrew na ulicy, by poinformować ją o jutrzejszym zebraniu, które Peter taił przed matką od miesiąca. Peter nienawidził szkoły. Nie miał żadnych przyjaciół, ale przede wszystkim czuł się upokorzony, że musi tam chodzić, jako jedyne dziecko spośród okolicznych rodzin czarodziejskich. Mama stwierdziła jednak, że nie zamierza się z nim męczyć i tłumaczyć mu podstaw alfabetu (z Tessą NIGDY nie było takich problemów!), więc zamierza zostawić jego tragiczny przypadek specjalistom z zakresu pedagogiki. Chłopiec ukrywał przed nią pokaźny stosik uwag i beznadziejnych ocen. Ale najgorsze nastąpiło po obfitej kolacji, kiedy pani Pettigrew oznajmiła Peterowi i jego znudzonemu ojcu, który w domu zdawał się być jedynie zjawą, że jutro przyjeżdża Teresa i zostanie z nimi cały tydzień. Teresa! Ostatni raz jego starsza o 12 lat siostra, odwiedziła ich dom na Święta. Dla Petera był to zawsze identyczny koszmar. Teresa była dzieckiem idealnym, ziszczeniem wszystkich ambicji i tęsknot każdego rodzica, a przynajmniej taki obraz przedstawiała mu matka, nieustannie porównując go do niej i stawiając ją jako przykład. Skończyła Hogwart 2 lata temu jako Krukonka, z wzorowymi ocenami ze wszystkich przedmiotów, a teraz była w trakcie praktyki uzdrowicielskiej w św. Mungu, gdzie również uzyskiwała najwyższe noty. Do Petera odnosiła się z wyniosłością, a chwilami wręcz pogardą. Jej życie było idealnie poukładane. Miała przed sobą wspaniałą karierę w szanowanym zawodzie, sporo zarabiała, a towarzyszył jej bezustannie narzeczony - Olaph McStollen - równie idealny co ona młody uzdrowiciel, specjalizujący się w ukąszeniach magicznych stworzeń.
Peter po raz ostatni przewrócił się na bok po czym z rezygnacją sturlał z łóżka na zimną podłogę. Lato tego roku było wyjątkowo upalne. Na niewielkim i raczej obskurnym podwórku przed ich całkowicie zwyczajnym domkiem, resztki trawy przybrały brudnożółty kolor, a drzewami od tygodnia nie poruszył chyba najlżejszy podmuch wiatru. Nie brakowało im pieniędzy, choć z drugiej strony nie mieli ich też dużo, ale i tak dom sprawiał wrażenie ciasnego i pozbawionego jakiegokolwiek wyrazu. Gdyby nie kilka magicznych elementów, mógłby uchodzić za dom wyjątkowo nudnych mugoli, klasy średniej. Przez długą chwilę chłopiec miał ochotę zostać w tej pozycji i cieszyć się odrobiną chłodu, ale w końcu, z trudem się podniósł i pomaszerował do kuchni po szklankę wody. Uśmiechnął się do siebie na wspomnienie sprzed pięciu lat. Kiedy po raz pierwszy, jeszcze nieświadomie użył magii, również sięgał po szklankę wody. Wtedy jednak przyfrunęła ona do niego sama z sąsiedniego pokoju. Mimo, że szklanka nie wylądowała w jego rękach, ale uderzając po drodze chyba we wszystkie możliwe ściany i wylewając trzy czwarte zawartości, zbiła się tuż przed progiem jego sypialni, było to jedno z jego najszczęśliwszych wspomnień. Do tamtej chwili bowiem, rodzina miała go za stuprocentowego charłaka. Szczerze mówiąc, Peter też miał się za charłaka. Nie potrafił powiedzieć dlaczego, bo jego zdolności magiczne ujawniły się w wieku 2 lat, czyli w okresie charakterystycznym dla takich sygnałów...może przez to, że mama wciąż mu sugerowała charłactwo? A może dlatego, że on sam, odkąd tylko pamiętał, miał bolesną świadomość swojej przeciętności?...
- Peter! Natychmiast do łóżka! - zagderała stara toaletka matki, stojąca w korytarzu. Gdyby to od niego zależało, już dawno wyrzuciłby ten obrzydliwy mebel na śmieci, ale mama nie pozwalała go tknąć. Przez to gadające, zmatowiałe i porysowane lusterko, chłopiec miał wrażenie, że jest nieustannie śledzony i strofowany przez panią Pettigrew. Czasem się zastanawiał czy nie jest to przedmiot czarnomagiczny, w którym jego matka zamknęła cząstkę swojej osobowości. Zatrzymał się przed nim na chwilkę, by po raz kolejny przekonać się, że powierzchnia lustra w niczym już go nie przypomina. Było tak stare, że zamiast swojej twarzy dostrzegł w nim jedynie rozmazaną plamę (zresztą może to i lepiej - pomyślał ponuro):
- Plama! - krzyknęło lustro. - Znowu się ubrudziłeś! Czy ty nie umiesz normalnie się napić?!
Chłopiec westchnął ciężko i wrócił do pokoju. Spojrzał z tęsknotą na ścianę naprzeciwko łóżka. Przez całe swoje dzieciństwo obklejał ją kartami z Czekoladowych Żab i teraz zamiast tapety, z każdego skrawka ściany spoglądali na niego najsłynniejsi czarodzieje. Peter uśmiechnął się smutno do Gunhildy z Gorsemore- jednookiej starej wiedźmy, która wynalazła lek na smoczą ospę. Była brzydka jak on sam i - tak jak na niego - nikt nie zwracał na nią większej uwagi, a jednak dokonała tak ważnej rzeczy, że teraz wszystkie pokolenia młodych czarodziejów uczą się o niej na zajęciach z eliksirów, zielarstwa i historii magii. Uwielbiał wyobrażać sobie, że któregoś dnia on również dokona takiego odkrycia, uratuje komuś życie, albo okaże się nagle, że posiada ogromny talent w jakiejś dziedzinie. Snuł całe opowieści o tym, jak zyskuje uznanie otoczenia, a mama mówi mu, że go kocha i jest z niego dumna. Na koniec okazywałoby się, że do tej pory uchodził za fajtłapę, ponieważ atakowała go tajemnicza choroba, którą heroicznie znosił. Peter nie był jednak egoistą i aż do przesady potrafił docenić dokonania innych, dlatego skrupulatnie dbał o swoje karty. Właściwie brakowało mu już tylko kilkudziesięciu czarodziejów, by mieć caluteńką kolekcję, którą pewnie mógłby sprzedać za pokaźny stos galeonów, gdyby tylko chciał. Byłaby to jednak w jego mniemaniu prawdziwa zbrodnia. Ubóstwiał te postacie, tak, jak ubóstwiał bohaterów swoich książek. Czytał sporo. Nie były to jednak pozycje warte uwagi - w większości interesowały go jedynie naiwne przygodowe mugolskie opowiastki lub czarodziejskie bajki o wielkich bohaterach. Pomagało mu to wyrwać się choć na chwilkę z tego poczucia nudy i słabości. Mama również pochwalała jego zainteresowania. Chyba liczyła na to, że Peter, wiedziony tak wzniosłymi przykładami - stanie się w końcu bardziej zaradny i ambitny. To nie tak, że pani Pettigrew była jakąś psychopatyczną matką. W ich domu nie było przemocy ani nękania, co najwyżej oschłość. Po prostu lubiła porządek i bardzo zależało jej na dobrej opinii, dlatego od swoich dzieci wymagała najlepszych ocen, osiągnięć w elitarnych dziedzinach i odgrywania przed znajomymi roli "idealnej rodziny". Peter psuł jej ten plan.
W pokoju pojaśniało i nie był to wcale efekt bladoniebieskiego poblasku, jaki wydobywał się z kart czarodziejów. Słońce wznosiło się powoli ponad horyzont, bezlitośnie parząc i tak ledwie żywe trawniki przy ul Downtown Strive. Jak na złość, akurat teraz poczuł straszliwą senność. Przez chwilę zastanawiał się czy nie powinien zejść na dół i pomóc w przygotowaniu śniadania - może wtedy mama by to doceniła i nie narzekała na niego aż tak, kiedy przyjedzie Tessa, ale szybko przypomniał sobie, jak kiedyś przez całą noc malował dla niej obraz na urodziny. Czarodziejskie farby kupił wtedy po kryjomu, wydając całe swoje kieszonkowe. Zdecydował się namalować wschód słońca nad morzem, ponieważ wiedział, że dziadek Ambry był marynarzem. Oprócz tego naprawdę przyłożył się do nauki i dostał C z dyktanda. Mama podziękowała mu bez emocji za obrazek (nie wyszedł zbyt ładnie - to prawda), wyraziła ubolewanie, że jego sprawdzian został oceniony jedynie na C (ten mały od Hopkinsów na pewno miał A), po czym zajęła się zachwytem nad prezentem od Teresy, która wręczyła jej mały bukiet stroczków, wokół których latało stadko tęczowych mitek (malutkich stworzonek, przypominających trochę muszki). ...Nie, zejście na dół nie ma najmniejszego sensu. Może zdąży się jeszcze troszkę przespać...
-PETER! MAYRON!- krzyk pani Pettigrew rozbudziłby umarłego. Chłopiec drgnął i niechętnie uchylił powieki. Miał wrażenie, że minęło niecałe dziesięć minut, ale w pokoju było już bardzo jasno.
- W końcu! Wzięlibyście się do jakiejś pracy! - Przywitała go mama, kiedy zszedł na dół. Ojciec niechętnie odłożył najnowszy numer Kociołkowych Wieści - śmiertelnie nudnego miesięcznika, który składał się praktycznie w całości z kiepskich artykułów na mało znaczące tematy i zaklęciowych rebusów. Właściwie była to prasa przeznaczona dla naprawdę starszych czarodziejów, ale z jakiegoś powodu Mayron Pettigrew czytał go po kilka razy każdego dnia. Było to chyba jego jedyne zajęcie. Każdą inną czynność komentował męczeńskim westchnieniem i pełnymi dezaprobaty mlasknięciami.
Peter rozejrzał się po kuchni. Wszystkie szafki zawalone były niezliczonymi potrawami, a na stole mama ustawiła swoje popisowe dania - strudel jabłkowy z lukrecją oraz krem grzybowy z groszkowymi grzankami i kurczakiem. Przynajmniej tyle dobrego z odwiedzin siostry.
- Mamo, po co tak dużo jedzenia?
- Nie zadawaj głupich pytań! Przecież wiesz, że przyjeżdża Tessa...ciocia Tulia i ciocia Remona też nie mogą się jej już doczekać. Poza tym zaprosiłam jeszcze Mourice'a i Gegwinę Maldon - ich syn myśli o karierze uzdrowiciela, Tessa będzie mogła udzielić mu cennych wskazówek.
Peter powstrzymał się przed prychnięciem. Owszem, jego siostra miała znakomite oceny i wyjątkowo zawzięła się na karierę uzdrowicielki, jednak brakowało jej empatii i niezbędnego doświadczenia by komukolwiek udzielać wskazówek. Właściwie, nie słyszano nigdy opinii by zapowiadała się na jakiegoś wybitnego pracownika szpitala… po prostu bez zbędnego hałasu zaliczała kolejne kursy. I tyle. Mimo wszystko Peter starał się nigdy nie użyć tego argumentu w ich kłótniach. Teresa lubiła podkreślać, że „do czegoś w życiu doszła” i zestawiać swoje chlubne osiągnięcia z miernie rokującym bratem, ale chłopiec i tak darzył ją pewną sympatią. Starał się mieć z nią jak najlepszy kontakt, choć często bywało to trudne. Był to chyba rodzaj jakiejś nieuzasadnionej, masochistycznej miłości, tej samej, którą darzył też matkę. Mimo wszystko ucieszył się z ilości przygotowanych przysmaków (Perpetua Pettigrew doskonale gotowała) i wizyty ciotek. Tulia i Remona stanowiły istne przeciwieństwa. Pierwsza miała aparycję i zachowanie typowej starej panny, jednak jej wewnętrzne ciepło, życzliwość i czułe serce, rekompensowały znajomym prostotę myślenia i cały zasób uprzedzeń. Remona Pobigty natomiast, również była w podeszłym wieku, ale jej zachowanie zupełnie na to nie wskazywało. Uwielbiała spotykać się ze znajomymi, czytać kryminalne historie i rozwiązywać różne zagadki. Być może dlatego, mimo wieku, jej umysł wciąż pozostawał dużo bardziej bystry niż umysł Petera czy Teresy. Energiczna, wesoła, o ciętym języku i krytycznym podejściu do rzeczywistości, sprawiała, że można ją było tylko kochać, albo nienawidzić. Ciotka miała bardzo kontrowersyjny system wartości– podobno nie stroniła od mężczyzn, nawet tych, którzy mieli już swoje rodziny. Nigdy tego jednak nie ukrywała, a ponad wszystko brzydziła się hipokryzją. Peter pokochał Tulię szczególnie za to, że 2 lata temu, zasłoniła go własnym ciałem, kiedy rozeźlona mama postanowiła za pomocą mokrej ścierki od naczyń, uzmysłowić mu jak bardzo jest zawiedziona jego postępami w nauce. Z kolei Remonę cenił zawsze, za jej poczucie humoru i to z jaką premedytacją naigrywała się z Tessy, ale jeszcze bardziej z aury świętości, jaką tworzyła wokół niej Perpetua. Trudno było uwierzyć, że Remona i mama były najlepszymi przyjaciółkami za czasów Hogwartu i wciąż trzymały się blisko siebie.
Dużo gorsza wiadomość to odwiedziny Maldonów. Nie znosił ich. Tata i pan Mourice urządzali zawsze słowny pojedynek na to, który z nich jest lepszym fachowcem. Pan Maldon pracował jako rejestrator różdżek w Ministerstwie Magii, a Mayron całe swoje życie spędził w magicznej wytwórni lamp Lumos. Zabłyśnij w swoim domu. Co prawda zajmował się tam jedynie kontrolą jakości produktów, przygotowanych już do sprzedaży, ale i tak miał poczucie bycia ekspertem, zupełnie jakby sam wyczarowywał magiczne światła. W tym czasie pani Maldon dzielnie wspierała mamę w zachwytach nad Tessą.
Peter próbował wymknąć się właśnie do swojego pokoju, w nadziei, że nikt nie zauważy jego zniknięcia – oczywiście już po tym, jak potulnie zjadł śniadanie w postaci kiełbasek (minimum dwie Peter! Ani kawałeczka mniej!), kiedy z cichym trzaskiem w ich domu aportowali się Teresa i Olaph. To dziwne, ale choć jego siostra cieszyła się sporym powodzeniem wśród chłopców, wcale nie była pięknością. Właściwie najbardziej atrakcyjnym elementem jej wyglądu były długie, lśniące, popielate włosy, delikatnie kręcące się na końcach. Poza tym posiadała niewielkie błękitne oczy, nieco zbyt szczupły nos, i wąskie wargi, nadające jej buzi srogiego wyrazu. Dziewczyna cmoknęła „służbowo” matkę w policzek i mruknęła niechętne powitanie w stronę chłopca, natomiast Olaph, ze swoim wiecznym, śnieżnobiałym uśmiechem, przyklejonym do okrągłej twarzy, czynił zadość wszelkim tradycjom, całując panią Pettigrew w dłonie i tonem ociekającym sztuczną życzliwością, czule witając się z Peterem. Potarmosił jego okrągło ostrzyżoną fryzurę i w końcu usiadł przy stole. Perpetua szykowała właśnie herbatę, machnięciem różdżki zmuszając wzorzysty czajnik do nalewania wrzątku.
- Jak w pracy? – to nieśmiertelne pytanie padało za każdym razem. Rodzice mieli zestaw trzech takich dyżurnych pytań (Jak w pracy/szkole, Co u ciebie i kiedy wracasz?), które wraz z obfitym posiłkiem i porządnym ubraniem załatwiały według nich wszystkie potrzeby dziecka i pozwalały wypracować z nim niezbędną więź emocjonalną. Warto przy tym nadmienić, że Myron Pettigrew, po ich zadaniu, nawet nie słuchał odpowiedzi.
- Dobrze – odparła Tess. – Mieliśmy ostatnio trudny przypadek rodzeństwa, pogryzionego przez tentakulę.
Peter zauważył jak matka prostuje się dumnie.
- Udało się ich uratować?
Dziewczyna wzruszyła ramionami;
- Dziewczynkę tak. Miała bardzo niespecyficzne objawy, ale na szczęście doszłam do tego, co z nią jest, a Olaph odpowiednio zmodyfikował eliksir wiggenowy. Chłopak zmarł.
- Moja córeczka! – zawołała czule pani Pettigrew.
- Dlaczego ten chłopiec zmarł? Nic nie dało się zrobić? – Peter posmutniał.
Teresa ponownie wzruszyła ramionami:
- Miał za słaby organizm i nie dotrzymał do diagnozy. Zdarza się. To tylko dzieciak
Peter poczuł jak po plecach przechodzą mu nieprzyjemne ciarki. Tylko dzieciak?! Z jego siostrą było coraz gorzej… A może taka musiała być, żeby nie zwariować w tym szpitalu? W końcu codziennie umierają tam ludzie…?
Jego rozmyślania przerwał dzwonek do drzwi.
Kiedy w końcu wszyscy zasiedli przy suto zastawionym stole, okazało się, że brakuje miejsca. Państwo Maldon bez uprzedzenia przyprowadzili ze sobą wszystkie swoje dzieci. Poza ponurym osiłkiem – Gregorym i nieco tylko mniej krępym Ilidiuszem, była więc także bardzo ładna córka w wieku Petera – Leocadia, która urodziła się charłakiem i młodsza – Zynnia. Pani Pettigrew postanowiła więc przyszykować drugi stolik dla dzieci. Oczywiście Teresa jako jedyna siedziała z dorosłymi, mimo, że rozsądniejszym wydawało się umiejscowienie tam Gregory’ego, który zajmował swoją potężną postacią prawie cały bok małego stolika.
- Przepysznie to wszystko wygląda Per! – Zawołała życzliwie ciotka Tulia, zerkając z oburzeniem na fioletowe zdobienia przy żółtej szpitalnej szacie Teresy.
- To teraz takie krótkie te mundurki robią w Mungu, Tereso? – zapytała niby beztrosko. Dziewczyna prychnęła cicho – nie znosiła Tulii.
- Owszem. To ułatwia ruchy w trakcie zabiegu – była to oczywista bzdura. Peter widział kiedyś, jak jego siostra sama „ulepsza” uzdrowicielski mundurek, ale ani myślał ją wydać.
- Daj spokój, Tulio! – zakrzyknęła Remona, nakładając sobie dziarsko na talerz wszystkiego po trochu – co mają się ubierać tam jak mniszki? Niechże sobie chorzy czarodzieje trochę popatrzą i się ucieszą. Od razu lepiej się zdrowieje. Nigdy nie byłaś młoda? – Tulia ze świstem wciągnęła powietrze, a Olaph szczelniej objął ramieniem Tessę. Remona uśmiechnęła się do niego kpiąco.
- Podać pani jeszcze pomidorówki? – zaproponował Olaph z przesadną uprzejmością.
- Chętnie, dziękuję ci młodzieńcze! – odparła Perpetua Pettigrew. Wyraźnie nie mogła się doczekać pytań o swoją córkę . Jej męki ukróciła pani Maldon, która chciała po prostu zejść z niebezpiecznego tematu:
- I co tam u was słychać, Perpetuo?
- Och! – pani Pettigrew udała zaskoczenie. – Bardzo dobrze, dziękuję. Tessa zdała kolejny egzamin i już wkrótce otrzyma uprawnienia z wybitnym wynikiem! Dziś uratowała bliźnięta!
- Jedno - wtrącił Peter, zanim zdołał ugryźć się w język. Nie miał nic złego na myśli, po prostu nie mógł zapomnieć o tamtym chłopcu, ale i tak ciocia Remona parsknęła w swoją miskę, rozbryzgując po stole kawałki makaronu, a matka posłała wściekłe spojrzenie w kierunku „dziecięcego” stołu.
- Drugiego nie dało się uratować - stwierdziła Tessa chłodno.
- Przepięknie, wspaniale! - zawołała wzruszona Tulia, wygładzając kołnierzyk swojej liliowej szaty. - Gratuluję ci kochanie!
Obdarzyła Tessę siarczystym buziakiem w policzek. Pani Muldon aż zapiszczała z wrażenia. Perpetua spojrzała wyczekująco na Remonę:
- Dobrze wiedzieć, że jednak staracie się tam wykonywać swoje podstawowe obowiązki - Remona z jakiegoś powodu nie znosiła zarówno Tessy jak i Olapha. Dziewczyna poczuła się wywołana do tablicy. Wyprostowała się z godnością. Peter przewidywał, co zaraz nastąpi i nie pomylił się. Twarz jego siostry przybrała zupełnie niecodzienny, tkliwy wyraz:
- Ten zawód daje mi mnóstwo satysfakcji i poczucie życiowej misji.. .- zaczęła uroczystym tonem. - ale daje też coś znacznie ważniejszego. W każdym uśmiechu wyleczonego dziecka, w każdej łzie rodzica, któremu mówię, że jego dzieci będą żyły, odnajduję cały sens naszego istnienia. Nie ma nic piękniejszego. Dla takich chwil, warto przeżywać te koszmarne egzaminy, poświęcać noce na dyżury i odczuwać to straszliwe piętno za każdym razem kiedy coś się nie uda. Dzisiaj w nocy nie udało nam się uratować małego Asteriusa . To...- zrobiła dramatyczną pauzę, teatralnie mrugając oczami, jakby walczyła ze wzruszeniem - Najgorsze co może spotkać uzdrowiciela. Ja i Olaph już zawsze będziemy pamiętać to dzieciątko. Już zawsze będziemy się zastanawiać czy na pewno uczyniliśmy wszystko, co możliwe...
Trzeba było oddać Tessie, że umiała mówić bardzo wiarygodnie i dokładnie przeczuwała, czego oczekuje od niej otoczenie. Ciocia Tulia rozpłakała się na dobre i zaczęła obsypywać dziewczynę kolejnymi buziakami, Olaph, który natychmiast podjął grę, przytulił ją pokrzepiająco do siebie, a pani Pettigrew ocierała oczy kwiecistą serwetką. Tylko Remona wydawała się rozbawiona tą przemową.
- Nie myślałaś o karierze politycznej, kochana? - zagadnęła uprzejmie. - Per, a jak sobie radzi Peter? Czasem mam wrażenie, że jest tutaj tylko skrzatem domowym, tak rzadko o nim wspominasz...
Peter popatrzył na ciotkę z niedowierzaniem i mógłby przysiąc, że staruszka mrugnęła do niego okiem. Od dłuższego czasu prowadził ożywioną rozmowę - co nie było do niego wcale podobne - z dziećmi Maldonów, a szczególnie z Leokadią, która z niewyjaśnionych przyczyn patrzyła na niego z rosnącym podziwem. Jeszcze nigdy nie spotkało go nic podobnego i Peter robił wszystko, by podtrzymać ten stan rzeczy. Leokadia była drobna, miała śliczną buzię i bujne, jasne loczki. O dziwo, nawet jej bracia słuchali chłopca z uprzejmym zainteresowaniem, kiedy opowiadał im o swojej kolekcji kart z czekoladowych żab i technice rysowania portretów.
- Och! ...eee...Peter jeszcze nie zdecydował o swojej przyszłości...
- Na Merlina! Przecież ma dopiero 8 lat, to chyba oczywiste! - Remona dolała sobie do kieliszka znakomitego porto. - Pytam jak sobie radzi w szkole i w ogóle. Nie wiem czy dobrze zrobiłaś, że posłałaś go do tej mugolskiej instytucji, Perpetuo.
Sceptycyzm ciotki względem mugoli był powszechnie znany.
- Cóż...powiedzmy, że mam z Peterem spory problem - przyznała niechętnie mama. Do tej pory, w towarzystwie mówiła o swojej rodzinie tylko dobrze, cokolwiek by się nie działo. Teraz jednak postanowiła chyba zmienić taktykę. Peter poczuł jak się czerwieni. Rozmowy przy stole dzieci ucichły. Remona zachichotała:
- I bardzo dobrze Pete! Jak byłam w twoim wieku i zmusili nas do nauki z mugolskimi dziećmi, wysadziłam pół klasy, żeby tylko się stamtąd wydostać. Pamiętam, że zabronili nam pod groźbą kar cielesnych, krytykować dyrektora Edgecombie, ale on mnie zdenerwował , więc ułożyłam całą piosenkę o jego licznych wadach i prosto w twarz wyśpiewałam mu wszystkie 22 zwrotki tegoż utworu...nie wiedział co zrobić, bo nauczał angielskiego, a moje dzieło było na naprawdę wysokim poziomie - ciotka wybuchła śmiechem, a wkrótce zawtórowali jej inni.
- Tak czy inaczej, Peter ma problemy z głośnym czytaniem i to już jest niepokojące - ciągnęła mama, która najwyraźniej poczuła się jakoś ośmieszona wypowiedzią cioci i próbowała uzmysłowić towarzystwu powagę problemu. Peter zwiesił głowę, czując skrajne upokorzenie. Gregory i Ilidiusz uśmiechali się złośliwie, a Leokadia patrzyła na niego z niedowierzaniem. Tylko Pan Maldon i tata nie zauważyli zmiany tematu, rozmawiając w kącie o swoich pracach:
- My pracujemy często także w niedziele. W ministerstwie jest tyle różnych spraw, że nawet weekendami odbywają się rozprawy, i ktoś musi sprawdzać różdżki. I to nie byle kto! - tłumaczył Maldon męczeńskim głosem.
- Doskonale cię rozumiem Maurice! U nas muszę już nawet nocami kontrolować poziom jasności zaklęć. Kiedyś uratowałem w ten sposób całą serię, która za niebotyczną kwotę miała lecieć do Turcji. Szef osobiście wręczył mi za to wysoką nagrodę. Strach pomyśleć, co by sie stało, gdyby te żyrandole wysłano w takim stanie!
- No tak, ale od tego nikt by raczej nie zginął..
- Tu się liczy renoma! a gdyby przez złe zaklęcie, taki szklany żyrandol spadł komuś na głowę?! - na twarzy pana Pettigrew wykwitły czerwone plamy.
- Peter, mógłbyś przynieść tort?! - Zawołała nagle Perpetua, wyrywając syna z zamyślenia. Chłopiec poderwał się z miejsca. Mama szykowała tort dla Tessy już od dwóch dni. Było to prawdziwe arcydzieło sztuki kulinarnej. Na jego szczycie latały zaczarowane, cukrowe elfy, a całość mieniła się srebrzystymi iskierkami, jak eliksir na gładką skórę. Już miał wychodzić z pokoju, kiedy doszedł go jeszcze głos matki:
- Tylko, błagam nie zniszcz niczego!
Leokadia zachichotała. Czerwony jak porzeczka Peter, z nogami jak z waty, powlókł się do kuchni. Właściwie dlaczego mama nie mogła po prostu przywołać tego tortu za pomocą różdżki? Jego wątpliwości rozwiały się, kiedy zobaczył patyk pozostawiony na kuchennej szafce. Trzęsącymi się dłońmi sięgnął po deser. Byle tylko niczego nie zepsuć! - powtarzał w myślach, niosąc paterę z najwyższą ostrożnością. Był już kilka kroków za progiem. Nie zauważył, że dywan w tym miejscu zwinął się w rulon, a ponieważ trzęsły mu się ręce i nogi, nie udało mu się ani utrzymać równowagi, ani tym bardziej utrzymać ciasta na talerzu. Peter w iście widowiskowym stylu potknął się , przeleciał kilka cali i wylądował na zastawionym stole tłukąc kieliszki i rozbryzgując jeszcze ciepłe potrawy. Ciasto zsunęło się w locie i rozwaliło częściowo na wymyślnej fryzurze pani Maldon, a częściowo na ślicznej sukience Leokadii.
- PETER!!!! - Wrzasnęła Perpetua. Ciotka Remona wybuchła nieopanowanym śmiechem, a Tulia rzuciła się w jego stronę:
- Nic ci się nie stało, kochanie?! Zaraz mama to opatrzy! - Wskazała ręką na rozcięty łuk brwiowy chłopca. Najwyraźniej uderzył głową w kieliszek. Nawet pan Maldon i tata przerwali swoją, napiętą już teraz dyskusję i szeroko otwartymi oczami wpatrywali się w niecodzienną scenę. Leokadia wpadła w histerię.
Peter nic nie odpowiedział cioci, tylko zerwał się i natychmiast wybiegł z domu. Pani Pettigrew nawet nie próbowała go powstrzymywać, a on sam nie zwracał uwagi ani na poparzenia od herbaty, ani na rozciętą skórę, ani na liczne siniaki. Czuł tylko coraz obficiej spływające mu po twarzy łzy.
- No daj spokój, Per! - usłyszał jeszcze Remonę. - W życiu się tak nie ubawiłam. Pal licho ten głupi tort! Będzie miał co wnukom opowiadać!
- Przecież nie ma za co go karać. - dodała Tulia - Nie zrobił tego specjalnie. Każdemu może sie zdarzyć....pomożemy ci posprzątać .
***
Remus Lupin miał już wchodzić do domu. Wprowadzili się tutaj miesiąc temu i dziś wreszcie jego rodzicom udało się go namówić by wyszedł trochę na świeże powietrze. Próbując wyciągnąć go z depresji, która sprawiała, że uznał się za niezdolnego by w ogóle opuszczać swój pokój, tata zabrał go dzisiaj na zakupy do małej, starej księgarni, by chłopiec mógł wybrać sobie interesujące go, a przy tym jeszcze przez niego nieczytane książki. Niósł teraz w dłoniach 5 opasłych tomów - trzy z nich to najstarsze wydanie Historii Hogwartu, czwarta była Wielką księgą zaklęć nietypowych Naztasyi Rembing, a piąta Wielkie tajemnice arystokratycznych domostw. Jak nas oszukali Relliusa de Campmart.Tata zostawił go przy wejściu na podwórko i aportował się do ministerstwa w sprawie jakiegoś pilnego wezwania. Remus miał zajęte ręce, więc spróbował brodą nacisnąć klamkę. Przekrzywił głowę i znieruchomiał. Na pobliskim placu zabaw skrzypiała jedna z huśtawek. Dostrzegł na niej sylwetkę małego chłopca. Zawahał się przez chwilę, ale kiedy jego uszu dobiegło wyraźnie pociąganie nosem, odłożył delikatnie książki na ziemię i ruszył w tamtą stronę.
***
Ściemniało się, ale Peter nie zamierzał wracać do domu. Mama na pewno nie może na niego patrzeć, Tessa już nigdy nie da mu spokoju, a Leokadii bał się w ogóle spojrzeć w oczy. Nie potrafił przestać płakać. Dlaczego zawsze musi wszystko zepsuć?! Dlaczego musi być takim niedorajdą?!
- Cześć! - Drgnął i uniósł nieco głowę. Dość wysoki chłopiec o dużych łagodnych oczach i jasnej czuprynie wpatrywał się w niego z troskliwym uśmiechem. Był bardzo blady, a przez policzek biegły mu dość głębokie, niezagojone jeszcze zadrapania.
- Cz-cześć - mruknął Peter nieco zbity z tropu.
- To nie wygląda dobrze, wiesz? - Chłopiec wskazał na jego łuk brwiowy, który wciąż jeszcze krwawił. - Kto ci to zrobił?
Peter zawahał się. Najpierw chciał powiedzieć temu chłopcu prawdę, ale potem pomyślał, w jakim świetle ta prawda go postawi. Wystarczy chyba, że jego rodzina ma go za nieudacznika...Trudno! Jest, jaki jest. Czas odważnie spojrzeć prawdzie w oczy:
- Sam sobie zrobiłem. Jestem beznadziejny - kolejne łzy potoczyły się po jego twarzy.
- Jestem pewien, że to nieprawda - nieznajomy przysiadł się na drugą huśtawkę i przyjacielsko objął Petera ramieniem. - Jak sie nazywasz?
- Peter Pettigrew - Peter poczuł, że bardzo lubi tego chłopca, chociaż nawet go nie znał.
- Cóż, Peter, opowiesz mi na spokojnie, po kolei, co się stało?
***
Chłopiec skończył mówić, a Remus powstrzymał wybuch śmiechu, a zarazem ochotę prychnięcia. Naprawdę zdemolowany stół i zniszczony tort to był ten straszny problem, przez który ten chłopiec uciekł z domu? Jakże on sam chciałby mieć takie problemy! Peter nie mógł się jednak uspokoić i Remus zrozumiał, że z jakiegoś powodu, to wydarzenie musiało być dla niego znacznie większą tragedią, niż komukolwiek mogłoby się wydawać.
- Przecież każdemu takie rzeczy mogą się zdarzyć - powiedział łagodnie.
- Tobie się wydarzyły? - zapytał ponuro Peter. Lupin zastanowił się przez chwilę.
- No nie...widocznie wszystko jeszcze przede mną! - uśmiechnął się radośnie.
- Nie rozumiesz...ja...ja zawsze taki jestem! zawsze muszę coś zepsuć!
- Bo się denerwujesz- odparł Remus spokojnie - Myślisz o tym, boisz się żeby tego nie zrobić, przez to nie panujesz do końca nad swoimi ruchami i już. Tragedia murowana!
- Myślisz?
- Jestem tego pewien. Powinieneś bardziej wierzyć w siebie i mieć więcej dystansu. Tylko mali ludzie uznaliby takie coś za wielkie przewinienie. A takimi ludźmi nie warto się w ogóle przejmować. Myślę, że dostarczyłeś swojej rodzinie mnóstwo radości. Spójrz, robi się ciemno. Będą się o ciebie martwić...poza tym tę ranę naprawdę trzeba opatrzyć. Powinieneś wrócić.
- No...nie wiem...
- Ale ja wiem. Peter, przecież nikt cię nie zabije i nie skreśli za rozbity stół!
- Mama...
- Może mieć zły humor, że kolacja się nie udała, ale to jej przejdzie. Za kilka dni nie będzie o tym pamiętać, a twoja siostra wyjedzie...
Peter czuł się tylko trochę lepiej. Z jednej strony ten chłopiec mógł mieć rację, ale z drugiej, nie wiedział nic o Leokadii. Był mu jednak niewypowiedzianie wdzięczny za ciepło i otuchę, które od niego otrzymał. Peter nie przypominał sobie by ktokolwiek kiedyś tak się w stosunku do niego zachował.
- Ile masz lat? - zapytał chłopiec.
- 8
- To tyle co ja. Ale jesteś mniejszy i kontuzjowany. Może odprowadzę cię do domu?
- Nie, dziękuję. Mieszkam bardzo blisko...poza tym już widzę tam swoją ciocię. Pewnie mnie szuka...ja...dziękuję ci!
- Nie ma sprawy - chłopiec uśmiechnął się po raz ostatni, zebrał leżące przy furtce książki i wszedł do pobliskiego domu. Dopiero następnego dnia Peter uświadomił sobie, że nawet nie zapytał o imię swojego przyjaciela, a kiedy tydzień później wybrał się w tamto miejsce, okazało się , że poprzedni właściciele domku zdążyli się już wyprowadzić.
Pani Pettigrew rzeczywiście zachowywała się w swój zwykły sposób, ale i tak, jeszcze długo po wyjeździe Teresy, Peter nie mógł spać, wspominając zniszczoną kolację i z jeszcze większym podziwem wpatrując się w uśmiechające się do niego z politowaniem wizerunki wspaniałych czarodziei.
W tym samym czasie, wiele mil stąd, James Potter, czule opatulony przez rodziców kołdrą z autografami najlepszych graczy Quidditcha, przewracał się właśnie na drugi bok, zasypiając w przekonaniu, że jest jednym z najbardziej uroczych dzieci na świecie. Całej sprawy wcale nie ułatwiał fakt, że… miał rację.
KONIEC TOMU I

Komentarze