top of page

Część I "Miotły i inne zmartwienia"

  • Łucja
  • 12 lut 2021
  • 12 minut(y) czytania

- Fleamont kochanie, chodź, zobacz co Jaime znowu zrobił! - Zawołała ze śmiechem Euphemia Potter, wyglądając przez okno i nawet nie dostrzegając, że kociołek, do którego nalewała wody, napełnił się już całkowicie i teraz lodowate strugi płynu ściekały jej po palcach. Pan Potter westchnął ciężko i przewrócił kolejną stronę Proroka Codziennego, który rozpisywał się dzisiaj o zaginięciu mugolskiego dziecka. Ze zdjęcia pod nagłówkiem pomachała do niego pulchna jasnowłosa dziewczynka. Nawet nie uniósł głowy by zerknąć na okno. Cóż znowu mógł wymyślić ich synek? Pofarbować włosy starej, zacnej Bathildzie Bagshot, która o tej porze pewnie ćwiczyła zaklęcia ogrodnicze na swoich krzewach różanych? Przyprawić kocie uszy nieszczęsnym trojaczkom sąsiadów z naprzeciwka ? Cokolwiek to było, z pewnością zasługiwało bardziej na karę niż euforię. Wiedział jednak, że jeśli mu życie miłe, nie powinien się w ogóle odzywać w sprawie Jamesa. Nawet nie chciał tego robić. Nigdy nie widział swojej żony tak szczęśliwej, jak w dniu, w którym okazało się, że życiu ich syna nie zagraża już żadne niebezpieczeństwo. Nie miał najmniejszego zamiaru psuć jej radości z bycia matką. A jednak w głębi serca, choć nienawidził przemocy i kochał to dziecko całym sercem, to uważał, że Jamesowi należałby się od czasu do czasu porządny klaps, a nie podsuwane mu przez żonę pod stołem kolejne smakołyki. Mieli już z Euphemią po 53 lata, kiedy jak grom z jasnego nieba spadła na nich informacja o jej ciąży. Fleamont, odkąd zbił fortunę na swoim wynalazku - magicznym szamponie Ulizanna, ujarzmiającym nawet najbardziej niesforne loki, był w stanie zapewnić swojej żonie absolutnie wszystko... prócz dziecka. Mogli mieszkać w wielkiej, wygodnej willi, ale Euphemia wolała ich duży, staroświecki dom w Dolinie Godryka i nie pozwoliła sobie zatrudnić jakiejkolwiek pomocy. Mogli też co roku jeździć na luksusowe wakacje, dokąd tylko zamarzą. Pani Potter pragnęła jednak tylko jednego- zostać matką. Odkąd się poznali, jeszcze w czasach Hogwartu, wiedział, że ta piękna, czarnowłosa kobieta, o wielkich, ciemnych i łagodnych oczach z opadającymi kącikami, planuje posiadanie dużej, szczęśliwej rodziny. Los jednak napisał im inny scenariusz i kilkanaście lat usilnych starań przyniosło tylko tragiczne efekty w postaci 4 poronień. Jeśli istniało coś, czego Fleamont naprawdę się obawiał, to był to powrót do tych czasów, w których Euphemia snuła się po domu blada, wychudzona, z opuchniętymi oczami i absolutnym brakiem chęci do życia. W końcu powiedziano im, że nigdy nie zostaną rodzicami. Zdawało mu się, że paradoksalnie to nieco uspokoiło jego żonę, choć w jej oczach dostrzegał wciąż tak bolesny dla niego cień wielkiego cierpienia. Potrafiła godzinami siedzieć w ogrodzie, albo w zamyśleniu czesać długie, czarne loki, jakby jej życie było jedną wielką pustką. Była też zupełnie przewrażliwiona na najmniejszą krzywdę jakiegokolwiek dziecka, toteż starał się ograniczyć jej dostęp do prasy, w której mogłaby napotkać na jakąś niepokojącą informację. I wreszcie, po kilku latach, odkąd przestali się już starać...Euphemia, drżącym od lęku głosem, poinformowała go, że być może, BYĆ MOŻE zostanie ojcem bliźniąt. Zdawało mu się, że jego żona umiera ze strachu o donoszenie ciąży i dlatego nie pozwala sobie na jakikolwiek przejaw radości z tego powodu. Może dlatego, poinformowała go o tym dopiero, kiedy jej brzuch zaczął już wyraźnie rosnąć. Przez cały czas, aż do straszliwego dnia, w którym dowiedzieli się, że siostra Jamesa - Rosalie nie żyje, a ich synek prawdopodobnie nie dożyje świtu, chuchał i dmuchał na Euphemię, jak tylko mógł. Wziął bezpłatny urlop w firmie, praktycznie nie pozwalając swojej żonie wstać z łóżka.

James urodził się zaledwie minutę wcześniej i natychmiast odruchowo chwycił martwą Rosalie za maleńką rączkę. Był siny i uzdrowiciele w Mungu kazali przygotować się na najgorsze. Euphemia nie chciała nawet na niego spojrzeć - nie miała siły by go pożegnać, więc bała się go przywitać. Fleamont sam czuwał przy niemowlęciu, tuląc je do siebie i udając, że nie płacze. W końcu, po godzinie, żona zażądała od niego, by podał jej dziecko, które najwyraźniej domagało się pokarmu. Zawahał się:

- Chcę go przytulić. Może to tylko chwila, ale jestem w niej matką. Nie mogę go zawieść - Strumienie łez spływały po jej policzkach na główkę chłopca, mocząc zmierzwioną czuprynkę. Czuwali przy nim czekając aż śmierć odbierze im ich największe szczęście.

Ale chłopiec był szalenie silny i kiedy Fleamont usnął z wycieńczenia, obudziło go szarpanie za włosy. Jaskrawe promienie porannego, marcowego słońca wdzierały się bezceremonialnie do oczu. Uniósł leniwie powieki, nie bardzo zdając sobie sprawę, gdzie się właściwie znajduje. Dopiero widok czarnowłosego niemowlęcia, które maleńkimi paluszkami ciągnęło go za kędzierzawą, ciemnobrązową czuprynę, wrócił mu przytomność umysłu.

Pochowali Rosalie na skraju pobliskiego cmentarza, zasadzając przy małym nagrobku wieczną różę śnieżną - ulubiony kwiat Euphemii. Od tego momentu, kobieta już nigdy nie wspomniała na głos córeczki. Za to ich synek jeszcze w dniu swoich narodzin, uśmiechając się bardziej jak starsze dzieci (w ogóle przez całe dzieciństwo James rzadko płakał), uczynił na swojej główce jaskrawoczerwonego irokeza- niepodważalny znak talentu magicznego. Większość dzieci ujawniała czarodziejskie zdolności nie wcześniej niż po 1. roku życia. Tymczasem od tego dnia w ich poukładanym domu ciągle coś zmieniało miejsce położenia, kolor, albo po prostu z głośnym, triumfalnym stukotem wybuchało w rękach. Euphemia nie pozwoliła jednak nakrzyczeć na syna, nawet wtedy, kiedy w wieku dwóch lat, zupełnie złośliwie stłukł zabytkową wazę swojej prababki, by zemścić się na Fleamoncie, że - ze względu na sprzeciw żony - nie kupił mu dziecięcej miotełki. W ogóle, o ile James był bardzo przywiązany do Euphemii, o tyle zachował pewien rodzaj dystansu względem swojego ojca. Może dlatego, że ten nigdy nie reagował na jego psoty, sprawiając na co dzień wrażenie nudnego flegmatyka. Tymczasem matka snuła mu na dobranoc barwne opowieści o awanturniczym życiu Fleamonta w czasach jego młodości, kiedy to w Hogwarcie budził postrach jako młody mistrz pojedynków. W ich domu znajdowała się też osobna gablota z dawnymi odznaczeniami i pucharami dla „Wybitnego Gryfona” za brawurowe starcia z autorytetami w zakresie pojedynkowania.

Pani Potter często mawiała, iż James jest dzieckiem „wyjątkowo absorbującym”. Jako jedyny nawiązał kontakt z surowo wyglądającym portretem swojego dziadka - Henry’ego „Harrego” Pottera, który był znaną osobistością w Wizengamocie i swego czasu wywołał ogromne zamieszanie publicznie napiętnując Ministra Magii za zakaz pomagania mugolom podczas I wojny światowej. Był to jedyny portret w ich domu. Wisiał w korytarzu na piętrze i przedstawiał budzącego grozę mężczyznę w todze, prezentującego dumnie kędzierzawą siwą perukę. James nie wahał się jednak prowokować go śmiesznymi minami. O dziwo, jego poważny dziadek odpłacał mu zawsze tym samym. Chłopiec istotnie był nadzwyczaj urodziwy, bystry, ruchliwy, o wyjątkowo radosnym usposobieniu i nawet jeśli dość często zdarzało mu się przekraczać granice grzeczności, to miał w sobie pewien bardzo specyficzny rodzaj uroku osobistego, który nie pozwalał nikomu zbyt długo żywić do niego urazy. Mógł poszczycić się szczupłą, ale nie wychudzoną sylwetką, a kiedy się uśmiechał (czyli prawie przez cały czas) na rumianych policzkach pojawiały mu się dołeczki. Po matce odziedziczył duże, orzechowe oczy, i bardzo ciemną, prawie kruczą czuprynkę (trzeba było się jej długo przyglądać pod światło by dostrzec delikatne ciepłe, brązowe refleksy na końcówkach włosów), która nie dawała się w żaden sposób ujarzmić. Euphemia często żartowała, że ta fryzura to chichot losu, który mści się na Fleamoncie za wynalezienie Ulizanny...być może coś w tym było, skoro nawet potraktowanie Jamesa tym specyfikiem nie wywoływało w pełni satysfakcjonującego efektu. Pan Potter jednak podejrzewał, że to sam James robi im na złość i stosuje jakieś wyrafinowane zaklęcie, by jego włosy prezentowały zawsze nieokiełznany bałagan. Chłopiec był bez wątpienia dzieckiem rozpieszczonym, momentami nawet nieznośnym, choć Fleamont musiał przyznać, że nigdy nie przekraczał granicy okrucieństwa, którego wyraźnie nie znosił, a stosując wysublimowany, sobie tylko znany kodeks moralny, wykazywał się swego rodzaju nonszalancją , sprytem, poczuciem humoru i klasą. Nigdy nie pozwolił sobie na przejaw bezczelności wobec matki, chociaż zahamował też jej zbytnią nadopiekuńczość. Dzięki temu w końcu udało mu się - przy pomocy ojca, o czym nigdy się nie dowiedział - wywalczyć sobie swoją wymarzoną, dziecięcą miotełkę. Wraz z zakupem miotły, chłopiec zaczął coraz bardziej interesować się quidditchem i wkrótce okazało się, że nie ma dla niego nic bardziej pasjonującego od tej dyscypliny sportu. Fleamont uznał to za dobrą wróżbę, zabierając synka ze sobą na mecze i ćwicząc z nim w ogrodzie. Próbował początkowo dawać mu fory i symulować własne gapiostwo, ale w synku wywoływało to tylko irytację. Chłopiec potrafił spędzić na podwórku cały dzień i pół nocy, ale nie wrócił do domu, dopóki nie udało mu się opanować jakiegoś ruchu. Mężczyzna od razu też zauważył, że wykazuje niezwykły talent, doskonale trzymając się na miotle. Nie przewidział jednak tego, że już w wieku 6 lat będzie próbował na nich wymusić kupno prawdziwej, dużej miotły. Determinacja Jamesa narastała z każdym dniem i przybierała coraz bardziej szaleńczą formę. Kiedy jego prośby, hojnie okraszone łzami, a nawet awanturami nie odniosły skutku, zaciął się i próbował na własną rękę oszczędzić pieniądze. Przy jego uroczym usposobieniu szło mu to nadzwyczaj łatwo, toteż Potterowie zmuszeni byli wkrótce prosić sąsiadów o niezlecanie ich synkowi żadnych drobnych prac. Chyba, że za darmo, albo z wynagrodzeniem rzeczowym...jakimkolwiek, byle niezwiązanym z quidditchem. W odpowiedzi, James rozpoczął wielką ofensywę, przebierając się w jakieś stare szmaty niczym skrzat domowy i - ku ich wielkiemu zażenowaniu- wybierając się (jak to później im tłumaczył "na żebry"), błagając okolicznych mieszkańców o pieniądze, a w zamian oferując dojrzałe jabłka. Oczywiście, skradzione z ogrodu Bathildy. Okazało się, iż zaszedł nawet do domów mugoli, przedstawiając im bardzo przekonującą historię o tym, że zbiera na miotłę, by chociaż za jej pomocą móc zarobić na życie parę groszy - niestety, jak tłumaczył - nie umie robić niczego innego, a na pomoc rodziny nie może liczyć – ta, odwróciła się od niego całkowicie. Proceder ten zakończony został dopiero przez jakiegoś troskliwego mugola, który wezwał policję do porzuconego dziecka. James do końca uparcie twierdził, że w niczym, ale to ABSOLUTNIE w niczym nikogo nie okłamał. Jeszcze tego samego wieczora, próbował namówić matkę, by wymieniła mu kilka funtów na sykle. W końcu, w geście ostatecznej rozpaczy, Euphemia próbowała przekształcić jego pasję i zaintrygować chłopca literaturą, ale James wymyślił bardziej spektakularne wykorzystanie zakupionych przez nią tomów, mieszczących przepięknie ilustrowane baśnie i encyklopedie - postanowił zbudować z nich wielki model najnowszej Komety 2.60. Mimo faktu, że jego żona wydała na tę bardzo ekskluzywną biblioteczkę cały stosik galeonów, Fleamont nie mógł wyjść z podziwu, z jaką precyzją chłopiec musiał żłobić w pergaminowych stronicach misterne wzory i układać ciężkie, oprawione w skórę okładki. Model zdradzał bezbłędną znajomość najdrobniejszych szczegółów konstrukcji miotły, a kolorowe ilustracje były przycięte i posklejane w okolicy witek w taki sposób, iż poruszające się fragmenty tworzyły impresjonistyczną, rozmytą niczym odległe wspomnienie animację Zwodu Wrońskiego. Nie było dnia, w którym coraz bardziej sfrustrowany James nie próbował nakłonić ich do kupienia mu miotły.

- Fleamont! - zniecierpliwiony głos żony, wyrwał go z zadumy. Przeczesał lekko już pomarszczoną dłonią ciemnobrązowe loki, poprzetykane gdzieniegdzie siwymi pasmami i podniósł się ciężko z fotela:

- No co zrobił ? - zapytał bez wielkich emocji, patrząc w brązowe oczy żony. W kącikach powiek pojawiła się jej ostatnio delikatna sieć zmarszczek, które nadawały jej twarzy jeszcze cieplejszego wyrazu.

- Lewitował te gałęzie! - Mężczyzna zerknął za szybkę, w idealnym momencie, by jeszcze ujrzeć, jak dwa, całkiem spore kije smagają powietrze w pogoni za uciekającą, na oko ok. 13 letnią dziewczynką. James siedział w swojej piaskownicy razem z Liamem Bonesem i zanosił się śmiechem:

- Phemy....- zaczął łagodnie, ale z wyraźnie wyczuwalną dezaprobatą.

- No przecież ona dokuczała Liamowi! - zaoponowała z wyrzutem jego żona.

- James, nie wolno ci atakować ludzi...- powtórzył spokojnie Fleamont, kiedy malec wbiegł do domu chwytając i gryząc wielkie czerwone jabłko, przygotowane dla niego na kuchennym stole.

- No przecież ona dokuczała Liamowi! - żachnął się chłopiec bezwiednie powtarzając wypowiedź swojej matki, która teraz machała różdżką wprawiając w ruch naczynia. Talerze zaczęły z cichym dzwonieniem ustawiać się w kredensie.

- Mimo wszystko nie powinieneś jej atakować - skwitował pan Potter - takie rzeczy można rozwiązać inaczej.

Chłopiec prychnął ze zniecierpliwieniem:

- Przecież to była Anastazja Burnstorm! Ona jest wredna! - Fleamont już otwierał usta, ale jego żona go ubiegła:

- Jim, zbliżają się twoje urodziny...zdradzisz nam, co chciałbyś dostać? Siedem lat, to poważny wiek! - Usta chłopca wykrzywił wielki uśmiech:

- Miotłę! Proszę, kupcie mi miotłę! - mina kobiety zrzedła.

- Wykluczone. Jesteś za mały...

- WCALE NIE! JEŚLI NIE POZWOLICIE MI NA MIOTŁĘ, TO SIĘ ZABIJĘ- Krzyknął James i jak torpeda wybiegł na podwórze.

Euphemia spojrzała z zaskoczeniem na męża. James nigdy nie zachowywał się w ten sposób. Potrafił być nieco męczący, kiedy coś sobie ubzdurał, ale nigdy nie próbował ich szantażować. Mężczyzna przetarł zmęczone oczy. Dobrze wiedział, że tym razem nie chodzi o zwykłą zachciankę. Choć było ich na to stać, nigdy z Phemy nie kupowali synkowi wszystkiego, co chciał, więc chłopiec nie był pod tym względem zepsuty. Nie miewał też wygórowanych marzeń w kwestii podarków. On po prostu całym sercem kochał latanie. Nie wyobrażał sobie tygodnia bez gry w quidditcha i czuł się w pełni gotowy, by dosiąść prawdziwej miotły. Wciąż miał jednak tylko niecałe siedem lat i bez względu na to, jak równo trzymał się w powietrzu, Fleamont nie zamierzał ryzykować takim prezentem.

- Wykluczone - oznajmił tylko kładąc dłoń na ramieniu żony, by dodać jej otuchy, po czym usadowił się powtórnie w fotelu i zniknął za gazetą. Uśmiechnął się jednak bezwiednie sam do siebie, na wspomnienie dziewczyny uciekającej przed wywijającymi młynki w powietrzu kijami.

***

Nie umiem żyć bez latania. Nie byliście złymi rodzicami, ale zabraliście mi to, co dla mnie najcenniejsze. Odchodzę. Jeśli chcecie się pożegnać, będę czekał na jabłoni w ogrodzie starej Bathildy.


całusy

James Fleamont Potter


- FLEAMONT! Merlinie, on coś sobie zrobi! - rozpaczliwy płacz Euphemii zmieszał się z basowym śmiechem jej męża. Pan Potter wyrwał jej z ręki pomięty skrawek pergaminu popisany koślawym, wielkim pismem, gdzieniegdzie uzupełnionym wyciętymi z Proroka Codziennego literami (James wciąż miał trudności z pisaniem niektórych głosek):

- Nie gnieć tego, zostawimy mu na pamiątkę.

- Jak możesz! Fleamont, mam okropne przeczucia! Chodźmy tam!


Pan Potter wciąż chichocząc pod nosem powlókł się posłusznie za swoją żoną. Istotnie, James siedział na rozwidleniu najwyższych gałęzi wiekowej jabłoni, będącej prawdziwą dumą ogrodu pani Bagshot, która z typową dla siebie serdecznością wpuściła ich na teren swojej posesji i zaoferowała roztrzęsionej Euphemii kroplę eliksiru wyciszającego. Oczywiście, nie miała pojęcia, że James postanowił odwiedzić jej ogród. Malec powstał na ich widok, opierając stopy o wielkie konary. Zwyczajne radosne iskierki w jego oczach, zastąpił dziwny błysk determinacji. Policzki wciąż miał wilgotne od łez:

- Muszę mieć miotłę! - wykrzyknął przepraszająco w ich stronę. - Moje życie bez niej nie ma sensu. Nigdy nie będę miał żony, ani żadnego przyjaciela, jeśli mi na nią nie pozwolicie. Nie doczekasz się wnuków, mamo!

- Jaime, zejdź stamtąd! - Zażądała Euphemia, intuicyjnie wyciągając ręce w stronę chłopca.

- Kupisz mi miotłę? Mogę nawet sam na nią zapracować! Będę szorował naczynia, bez użycia magii ..przez tydzień.... Czy to wystarczy?... Miesiąc?... Rok?

- James! - Krzyknął dość ostro Fleamont. - Słuchaj mamy. Zejdź, albo sam po ciebie wejdę!

- Dostanę miotłę?

- Nie. Jesteś za mały...- zaczęła pani Potter. Z ust malca wydobyło się łagodne westchnienie.

- Skaczę! - Oznajmił spokojnie i zanim zdążyli cokolwiek zrobić rzucił się z wysokości 9 stóp na ziemię. Po ogrodzie rozległ się przeraźliwy krzyk Euphemii. Fleamont zareagował tak błyskawicznie, że nikt nawet nie zdołał dostrzec, kiedy wyciągnął zza pazuchy różdżkę i zdecydowanie machnął nią w kierunku spadającego synka. Błysnęło, huknęło, a sekundę później Euphemia podbiegała już do chłopca zwisającego w powietrzu, tuż nad ziemią, jakby jakaś niewidzialna siła trzymała go za kostkę. James był blady jak ściana, ale to nic w porównaniu ze straszliwym wyrazem twarzy jego ojca, który dwoma susami doskoczył do synka. Na drodze stanęła mu jednak żona:

- Nie, Fleamont, nie! - Mężczyzna zacisnął wargi, odwrócił się i bez słowa poszedł w kierunku ich domu. James, który zorientował się już, że tym razem jednak przesadził, spróbował swojej niezawodnej dotąd broni i wciąż zwisając do góry nogami, zdobył się na słaby, ale wciąż uroczy uśmiech:

- Przejdzie mu, prawda mamusiu? - Uśmiech zrzedł mu jednak natychmiast, kiedy napotkał zalaną łzami twarz matki:

- Jak mogłeś nam to zrobić?! Jak mogłeś?! - krzyknęła, ściągając chłopca na ziemię.

- Przecież... - zaczął zbolałym i zupełnie skołowanym tonem.

- Jak mogłeś, James?! - Pociągnęła go za sobą do domu. James poczuł straszliwy i zupełnie niefizyczny ból w okolicach klatki piersiowej. Nie taki był plan. W życiu nie przypuszczałby, że matka aż tak się tym przejmie. Był w pełni gotowy zrezygnować ze swojego tragicznego życia (bo co to za życie bez latania! ), ale przecież nie chciał wyrządzić jej przykrości. Z werandy patrzyła na nich stara, pomarszczona Bathilda Bagshot, posyłając mu pełen otuchy uśmiech. Lubił ją. Nigdy nie marudziła, kiedy wkradał się do jej ogrodu, żeby wyjadać najdorodniejsze jabłka. W ogrodzie Potterów też była co prawda jabłoń, ale nie tak okazała. Wspinanie się na nią nie powodowało tego przyjemnego dreszczyku emocji. Bathilda nigdy go nie wydała. Teraz jednak najwyraźniej nie była w stanie zrobić dla niego nic więcej:

-Niech to szlag! - Mruknął pod noskiem powiedzenie, zasłyszane kiedyś od bardzo groźnie wyglądającego mugolskiego nastolatka, który zaimponował mu okazałą posturą. James był przekonany, że kiedyś uda mu się wypowiedzieć te słowa równie gniewnym głosem.

***

Euphemia nie odezwała się do syna ani słowem. Pomogła mu ubrać pidżamę i okryła kołdrą, po czym opuściła jego pokoik.

- Tym razem naprawdę przesadził. - oznajmił chłodno Fleamont, patrząc jak kobieta zamyka drzwi ich sypialni i naciera dłonie kremem z czarnych lilii. - Kochanie! Powinien dostać srogą karę!

- Dałam mu odczuć, jak bardzo nas zawiódł - Pan Potter jęknął cicho.

- To za mało! Phemy, na za dużo mu pozwalamy...

- Czy ty go w ogóle kochasz?! - krzyknęła z wyrzutem wiedząc, że jej mąż ma na myśli karę cielesną.

- Jak możesz tak mówić! - Fleamont zerwał się z łóżka. - To oczywiste! Ale miłość polega na odpowiedzialności a nie tylko głaskaniu po głowie. Phemy, ja chcę, żeby on wyrósł na dobrego człowieka!

- I tak będzie! - oznajmiła tonem kończącym dyskusję. - Przecież wiesz, że nie pozwoliłabym na to, by był okrutny. Przecież wiesz, że nigdy taki nie był - dodała już łagodnie, przytulając się do niego, kiedy oboje położyli się do łóżka.

***

- Mamusiu! - szept, tak głośny, że obudziłby umarłego rozległ się nad jej uchem, łaskocząc w policzek. - Mamusiu, śpisz?

- Nie, synku.

- Przepraszam cię mamusiu! Nie chciałem, żeby było ci przykro! -uchyliła powieki, patrząc na zapłakaną twarz Jima. Stary mosiężny zegar wskazywał kwadrans po północy. Westchnęła głęboko:

- Chodź pod kołdrę, bo zmarzniesz! - James nie czekał nawet na jej zaproszenie, tylko od razu wgramolił się do łóżka, wtulając całym ciałem w jej ramiona. Był boso, a koszulka przesiąkła mu od łez.

- Wybaczysz mi?

- Wybaczę, Jimmy. Ale jutro musisz przeprosić tatę. Nawet nie chcę myśleć, co by się stało, gdyby nie miał przy sobie różdżki i gdyby nie jego refleks - wyszeptała przypominając sobie, że w tej strasznej chwili jej własna różdżka leżała porzucona na kredensie w ich domu. Nawet nie pomyślała by po nią chwycić, wybiegając z budynku...a Fleamont tyle razy powtarzał, że czarodziej nie powinien się z nią rozstawać... Zadrżała. Nawet gdyby miała ze sobą wtedy ten patyk, to wiedziała, że nie zdążyłaby go dobyć, a co dopiero odnaleźć w głowie i rzucić odpowiednie zaklęcie. Może i Fleamont był zbyt oziębły w stosunku do Jamesa, ale gdyby nie jego umiejętności pojedynkowe...

Nawet nie dostrzegła, że mężczyzna przesunął się na skraj łóżka, robiąc miejsce dla chłopca, zanim ten jeszcze w ogóle się odezwał, a teraz, kiedy ona już zasypiała, troskliwie okrywał go dodatkowym kocem.


***

Obudziła się rano słysząc miarowy oddech Fleamonta u swego boku i czując pod palcami, miękką czuprynkę Jamesa. Wpatrywała się w nich spod półprzymkniętych powiek, obserwując jak promienie słońca igrają na włosach chłopca. Była szczęśliwa jak nigdy. Za tę chwilę byłaby gotowa oddać całą resztę swojego, radosnego przecież życia. Przeszłego i przyszłego.


 
 
 

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
Część V "Pyszna katastrofa"

Peter Pettigrew przewrócił się niespokojnie na drugi bok. Noc powoli witała świt, a on wciąż nie zmrużył oka. Rzadkie, słomiane włosy...

 
 
 
Część IV "Czarny chłopiec"

Nad miastem zapadał kolejny, cichy wieczór, owiewając nieboskłon głębokim błękitem i od czasu do czasu rozświetlając okolicę miedzianymi...

 
 
 
Część III "Wiedźmy i dziwolągi"

Mark Evans był szczęśliwym człowiekiem. Nigdy nie ukończył żadnych studiów – życie generalnie go nie rozpieszczało. Codziennie chodził ...

 
 
 

Komentarze


Post: Blog2_Post

Formularz subskrypcji

Dziękujemy za przesłanie!

  • Facebook
  • Twitter
  • LinkedIn

©2021 by HUNCWOCI. Stworzone przy pomocy Wix.com

bottom of page